Nie wiem, czy się bać, czy płakać, czy się śmiać. Była u mnie dziś pewna pani w kancelarii. Chciała zaświadczenie, że może być matką chrzestną. Po krótkim wywiadzie okazało się, że pani żyje w związku niesakramentalnym. Nie widzi w tym problemu. Gdy odmówiłem wydania zaświadczenia, powołując się chociażby na Kodeks Prawa Kanonicznego, wyszła mocno oburzona, mówiąc, że to opisze.
Najciekawiej, że to nie był koniec sprawy. Za 5 minut ta pani wróciła, trzymając w ręku banknot 50-złotowy, mówiąc, że ma nadzieję, że to mnie przekonana. Gdy powiedziałem jej, że pani mnie obraża, to ona stwierdziła, że to ja ją obrażam. Bo ja wszystko psuję. Bo ona chce być tą chrzestną. Powtórzyła coś o opisaniu całej sprawy i rzuciła jakieś wyzwiska używając słowa „klechy”.
Bać się? Czy płakać? A chyba jednak to nie do śmiechu.
Update: Pani jeszcze raz wróciła… Wściekła. Zostałem powyzywany od nienormalnych, od pedofilów. I koniecznie chce mnie po całej Warszawie opisać. A ja (podobno) ją zmuszam do mówienia nieprawdy, bo pójdzie do innej parafii i nakłamie. W ogóle, podobno ludzi od wiary odciągam i powinienem się spowiadać. Nie widzi problemu w tym, że sama od kilku lat u spowiedzi nie była. A w kościele się prawie nie pojawia. Ehh…