Jeśli ktoś czyta moje wpisy, to chyba potrafi dostrzec, że nie mam zbyt łatwego czasu. Z różnych rzeczy może to wynikać. Pewno w dużej mierze ze zmęczenia. Marzę o odpoczynku. I mam nadzieję, że w najbliższych dniach coś się w tym temacie zacznie dziać. Ale może tu o co innego chodzi. Częściowo odnajduję się w dzisiejszej Ewangelii, która pewne rzeczy mi uwidacznia, bądź przypomina. Chciałbym podzielić się z Wami tymi refleksjami, w swoistego rodzaju homilii.
Sceny z dzisiejszej Ewangelii miały miejsce zaraz po cudownym rozmnożeniu chleba. Apostołowie nie tylko byli świadkami cudów Jezusa, ale wręcz narzędziami, poprzez których ręce był dawany ludziom chleb w ogromnych ilościach. Niewątpliwie powinno to było umocnić wiarę apostołów i dać wiele radości. Tak też zapewne było. I tu jest pierwszy moment, z którym się w dzisiejszej Ewangelii identyfikuje. Bóg jakiś czas temu dał mi doświadczyć wielu pięknych rzeczy. Byłem świadkiem, a także i narzędziem uzdrowień, uwolnień, a także m.in. modlitw po których rodziny nie mogący mieć dzieci, otrzymywały od Boga dar potomstwa.
Ale tak jak na początku Ewangelii wydarzenie rozmnożenia chleba jest wspominane, jako coś, co już było, tak i moje doświadczenia wydają się być przeszłością. Zdaję się być na jeziorze, wokół wiele ciemności, różnych miotających mnie fal, rozterek, trudności, a Jezus gdzieś jest, ale nie tak blisko, jak bym chciał. Ważnym elementem Ewangelii, która jest pewnego rodzaju wyjaśnieniem dla mnie, był fakt, że Jezus sam wysłał apostołów na jezioro. Będąc Bogiem wiedział, co się wydarzy. Wiedział, że czas zmierzenia się z trudnościami jest ważnym dla nich. Być może po to, by apostołowie sobie uświadomili, jak są bezradni bez Jezusa, a także, jak jeszcze wiele przed nimi pracy w kontekście wiary. I myślę, że tak właśnie jest ze mną. Pojawia się jakaś bezradność, czasami pytanie do Boga, dlaczego mnie stawia w takiej sytuacji. Przecież miało być tak dobrze, a dlaczego jest tak trudno? Dlaczego nie widać cudów, dlaczego nie dane mi jest się cieszyć, mimo tego, że wiele osób w podobnej sytuacji ma powody do radości? Dlaczego w dużej mierze mam poczucie, że zostałem sam? Pewno się do tego jakoś przyczyniłem, ale dlaczego Bóg na to pozwala?
Takie rozterki doprowadzają mnie do kolejnej zbieżności ze sceną z Ewangelii. Zaczynam się zastanawiać, czy to, co było jakimiś cudownymi wydarzeniami, to nie pułapka złego ducha. Czy może sytuacje, gdy Bóg (wydaje się) wręcz namacalnie miał ze mną kontakt, to był tylko (zły) duch, lub jakaś zjawa? Powiem szczerze, że jestem gdzieś na etapie tego, aby stwierdzić, że chyba rzeczywiście zostałem oszukany. Chciałbym to wszystko wybić sobie z głowy. Ale nie potrafię. Jest ileś argumentów, które mówią, że chyba to nie mogło być oszustwo. Ale o co w tym wszystkim chodzi?
Chyba najgorsze w tym wszystkim, że na coś czekam. Boję się, że jest to takie przekomarzanie się z Bogiem, oczekiwaniem, że przyjdzie i powie: „Odwagi, to Ja jestem, nie bójcie się”. A może to już kiedyś było, tylko ja nie mam odwagi, by prosić Boga, by mi kazał przyjść do siebie po wodzie. Tak swoją drogą, to kiedyś w trakcie pewnej modlitwy otrzymałem proroctwo, abym nie bał się z Jezusem chodzić po wodzie. Zatem co się ze mną dzieje? Idę? Boję się? A może jednak tonę? Tak… chyba to jest najbliższe mi. Ale być może jeszcze za bardzo liczę na własne siły. Może wydaje mi się, że umiem pływać. Tak na marginesie, to Piotr umiał pływać, a mi to średnio idzie. Pewno muszę doświadczyć takiego stanu, w którym nic innego mi nie pozostanie, poza krzyknięciem „Panie, ratuj mnie!”. Myślę, że taki głos się wydobywa z mojego serca. Ale na razie niewielki. Na razie chyba chcę, aby Bóg się sam domyślił, że ma mnie ratować. Ale to chyba moje przedstawienie Bogu swojego planu na relację z Nim. Ja wiem, że On wie, że ja Go potrzebuję. Ale może za mało o to walczę. Może za mało o to krzyczę. Za mało pokazuję swoim życiem, że mi naprawdę potrzeba Jego wyciągniętej dłoni.
A może ja nie mam po prostu odwagi stanąć w prawdzie, by usłyszeć „czemu zwątpiłeś, człowiecze małej wiary?”. Ja staram się nie wątpić. Ale może właśnie Jezus chce mnie wyciągnąć ku kolejnym etapom wiary. Tylko muszę na nowo uznać w Nim Syna Bożego, który jest jedynym Zbawicielem świata. Nie „kanapa”, o której kilka dni temu mówił papież Franciszek, lecz tylko On może dać mi szczęście. I tylko On może uciszyć burzę, która gdzieś we mnie się pojawia. Wierzę, że to już niedługo będzie. I, że wróci czas, w którym znów będę szedł z moim Nauczycielem i z bliskimi mi osobami, aby widzieć cuda i uzdrowienia wszystkich, którzy się Jezusa dotknęli, także w mojej obecności. A przynajmniej uzdrowione będzie moje serce.
Oby… Amen.
Witam.
Wcześniej niezbyt komentowałam. Może chciałam, może nie chciałam. Dziś nie wiem, bo palce same piszą i nie mam pojęcia co się w tym komentarzu pojawi. Trochę w tym poście siebie odnajduję, siebie kiedyś. Zapewne wiele osób się odnajdzie bo jest on dość uniwersalny. Ale takie są najlepsze. Trafiają do ludzi. Jest tu też pewnien element nazwijmy „komercyjny” – bo wzbudzający ciekawość… a wiadomo ciekawość to… chęć głębszego poznania. I nie o piekło chodzi a o konkretną sytuację. Ksiądz się boi. Ludzka rzecz się bać. Pytanie czy warto do owiec swych o tym pisać. Co będzie jak owce się spłoszą? A może chce ksiądz żeby choć na chwilę uciekły gdzieś niezbyt daleko? Ktoś powie, że taki człowiek nie może być sam. Tylu ludzi wokół. Taki mocny duchowy i morlany kręgosłup. A tu takie rozpaczliwe wołanie o ratunek? Mnie się też zdarza wołać o pomoc, mieć pretensje, żal do Boga. Czy ma to sens? Wg mnie ma. Weźmy tego Bartymeusza chociażby. Cytuję „Gdy niewidomy żebrak Bartymeusz wołał, to początkowo wydawało, że Jezus go nie zauważa, nie słucha. Jednakże po kilku wołaniach podszedł do niego i zapytał: „co chcesz, abym ci uczynił?””. Tak mi ksiądz kiedyś napisał. I to co mi ksiądz napisał ja znam niemal na pamięć. I oto taki koniec komentarza.
Dzięki za komentarz. Ja nie wiem, czy o to chodzi, że się boję. Ja może się za mało boję? Może za bardzo odgrywam twardziela. I chcę udawać, że sobie radzę. I jeszcze zbyt słabo krzyczę, bo nie uważam, by to na obecną chwilę było konieczne… A swoją drogą, nieprzypadkowo Bartymeusz jest moim ulubionym bohaterem ewangelicznym i poniekąd patronem tego bloga/domeny internetowej.