Życie ze szpitalem w tle

Zostałem zmobilizowany, by coś napisać na blogu, więc to robię. Dużo rzeczy się dzieje wokół mnie. Pewno inaczej, niż bym jeszcze niedawno się spodziewał. Jest ileś rzeczy niełatwych, ale także, a może przede wszystkim, dostrzegam Boże działanie.

Nie da się ukryć, że w ostatnich miesiącach na pierwszy plan mojego życia i kapłaństwa wysuwa się posługa w szpitalu. Posługa, której się bałem. Szczególnie jakieś 1,5 roku temu, gdy pojawiały się pierwsze głosy, że być może trzeba będzie zostać kapelanem. Większy spokój miałem już w tym roku, gdy klarowała się opcja pójścia do tego szpitala. Ale też nie czułem się mocno szczęśliwy. Szczególnie, gdy się okazało, że są początkowe trudności współpracy z księdzem, który miał mnie zastępować w szpitalu, gdy ja podejmowałem inne posługi (np. egzorcysty), bądź po prostu potrzebowałem odpocząć.

Ale widzę, że pewne rzeczy Pan Bóg poustawiał, a mnie trochę uspokoił. Sześć dni w tygodniu, z których cztery przeznaczone na szpital, jeden na posługę egzorcysty i jeden dyżurny w parafii oraz przeznaczony na wspólnotę, przy jednym tylko względnie wolnym, wydawało mi się początkowo jako straszne uwiązanie. Niewątpliwie trochę tak jest. Nie mogę za daleko od Warszawy w te dni odjechać, bo może dzwonić taki, czy inny telefon, pilnie mnie wzywając do odpowiednich posług. Ale Bóg nakierował moje myślenie, że gdybym był proboszczem w jednoosobowej parafii, zapewne też bym nie mógł wyjeżdżać, tak często, jak bym chciał. A dodatkowo, realnie rzecz biorąc, ja za dużo nie wyjeżdżam. Nawet część rodziny, którą do tej pory odwiedzałem, mieszka w granicach Warszawy, więc nie muszę wyjechać, by się z nimi spotkać. Zatem praca w szpitalu, chociaż niezbyt łatwa w kontekście bycia większości dni i nocy pod telefonem, wprowadziła mi większy porządek i uczy mnie pokory. Chyba już niedawno cytowałem na tym bloku, że „gdy się zestarzejesz, kto inny cię opasze i poprowadzi tam, gdzie nie chcesz” (cytat z pamięci). I może Bóg daje taki czas, w którym trzeba wreszcie dojrzeć do tego, że nie wszystko musi być w tym czasie i w ten sposób, jak ja chcę.

Sytuacja w szpitalu z gotowością pójścia na wezwanie uczy mnie też zaufania Bogu. Mianowicie On wie, kiedy mogę być wezwany, co mogę stracić, a co zyskać. Gdy na początku jesieni prowadziliśmy dwa kursy „Nowe Życie”, w tym jeden pod Warszawą, a drugi w parafii, byłem w tym czasie pod telefonem. Na szczęście telefon milczał. Do czasu…. Zadzwonił dziesięć minut przed zakończeniem drugiego z kursów. Ja już nie byłem aż tak potrzebny, bo spokojnie zastąpiła mnie liderka wspólnoty.

Telefonów wzywających pilnie do szpitala na szczęście zbyt dużo nie ma. Chociaż w minioną niedzielę, mimo, że odprawiałem Mszę św. w szpitalu i chodziłem po salach z chorymi, dodatkowo dwukrotnie byłem wzywany. Co ciekawe, Pan Bóg tak sprawił, że drugie z wezwań było w momencie, gdy jeszcze nie dotarłem do szpitala po pierwszym wezwaniu. I dwie nieprzytomne osoby namaściłem za jednym wyjściem. Warto dodać, że te przypadki były w zupełnie innych blokach i oddziałach, a osoby dzwoniące nie wiedziały o drugim telefonie. Pan Bóg wie co i jak zrobić. Ale cieszę się, że jak na razie jest we mnie gotowość do pójścia do chorego.

Widzę też, jak Pan Bóg prowadzi możliwość mojej posługi szpitalnej w stosunku do iluś osób. To kwestia czasu i miejsca. Niewątpliwie spowiedź przy łóżku szpitalnym nie jest najłatwiejsza. Nie zawsze łatwo o dyskrecje, o wygodną pozycję ciała itp. Ale bywały takie sytuacje, że ktoś, kto potrzebował się wyspowiadać, zostawał sam na swojej sali. Pamiętam szczególnie taką jedną rozmowę, która później przerodziła się w coś bardziej Bożego. Pani rzeczywiście była sama w sali. Mówiła, że jest wierząca, ale zasadniczo do kościoła nie bardzo chodzi. Do mnie mówiła „per pan”. Trochę próbowałem ją ewangelizować, pokazywać Boga innego, niż jej wyobrażenie. I w pewnym momencie coś w niej pękło. Zaczęła płakać. To jeszcze nie ze względu na Boga, tylko jej problemy, ale najwyraźniej Bóg zaczął działać. Pan Bóg też, wykorzystując zapewne moje doświadczenie egzorcysty, podpowiadał o co zapytać. Zadałem chyba cztery pytanie, typu: „A czy Pani nie robiła (tego, czy owego)…?” I na każde pytanie dostawałem odpowiedź twierdzącą. Aż ona była zaskoczona, skąd ja to mogę wiedzieć. Ostatecznie tego dnia się wyspowiadała. Ja się także nad nią pomodliłem. Trwało to wszystko ponad pół godziny. A gdy już byłem prawie przy końcu modlitwy do sali zajrzała pielęgniarka. Nie pamiętam, czy chciała przywieźć inną chorą, czy np. zmienić opatrunki. Ale poprosiłem, by minutę poczekała. Ja w tym czasie skończyłem modlitwę i poszedłem. Ponad pół godziny u jednej osoby! W sali, w której zazwyczaj są dwie, albo trzy! Bez przeszkadzania, z właściwymi słowami i pytaniami! Czy to nie Boże prowadzenie? Przez ileś następnych dni widziałem, jak ta osoba się zmieniła. Zmieniła podejście do mnie, do wiary. Więcej w niej było spokoju i radości.

Kilka trochę podobnych spraw też miałem. Kiedyś w rozmowie z pewną inną osobą też zadałem kilka pytań, które mi się nasunęły, gdy ona mówiła, co przeżywa. Na pierwsze pytanie odpowiedziała negatywnie. Gdy zadałem drugie, ona się zawahała, kazała mi się nachylić i szeptem powiedziała, że jednak sobie uświadomiła, że to, o co jako pierwsze zapytałem, jednak było prawdą. Wyznała mi to na spowiedzi, pomodliłem się. A następnego dnia powiedziała, że pierwszy raz od dawna tak spokojnie spała.

Kiedyś jakaś pani bardzo przeżywała swoją chorobę i samotność. Bardzo się żaliła, że nikt z rodziny dawno jej nie odwiedził. Miałem natchnienie, aby się nad nią pomodlić. Następnego dnia, gdy byłem tam kolejny raz, pani powiedziała: „chyba księdza modlitwa pomogła, bo mój syn po długim czasie do mnie przyszedł, porozmawialiśmy, przeprosiliśmy się i przebaczyliśmy”.

Można by tu jeszcze ileś rzeczy pisać. Chociaż te przytoczone chyba są dla mnie najpiękniejsze. Widzę, jak Bóg działa. I na dzisiejszy dzień cieszę się, że jestem tym kapelanem, co nie znaczy, że wszystko jest łatwe. Może to jest kolejny etap mojego kapłaństwa i teraz o to Bogu szczególnie chodzi? Widzę, jak Pan Bóg pewne rzeczy we mnie i wokół mnie oczyszcza. Widzę, jak się zmienia moje otoczenie. Ileś bliskich osób odeszło ze wspólnoty, z ilomaś osobami relacje prawie się skończyły. Są takie osoby, którym walcząc o siebie wyraźnie postawiłem granice do tego stopnia, że tych relacji też nie ma. Może mam być ogołocony z bliskich, czy wręcz prawie wyłącznych, relacji, po to, aby móc być dla innych. To jak z celibatem. Ksiądz poświęca możliwość bycia dla jednej konkretnej osoby, czy rodziny, aby móc być dla innych. Ja zasadniczo nie mam problemu z celibatem, a wręcz się cieszę, że on jest. Ale czuję, jakby podobne oczyszczenie i ogołocenie następowało, bym mógł naprawdę więcej dać siebie tym, do których obecnie Bóg mnie posyła.

Chyba wystarczy tego pisania na dziś. Idą święta. Ważny czas. Za mną pięć spotkań opłatkowych w różnych instytucjach. W tym cztery na różnych oddziałach szpitala. To niezbyt łatwe. Ale też ileś dobra z tego wypływa. Każdemu życzę dużo Dobra. Takiego Dobra, o którym mówi sam Jezus, że dobry jest tylko Pan Bóg. Życzę zatem, aby Bóg każdego i każdą prowadził przez różne etapy życia, ale wszystkim dał doświadczenie, że jest czuwa, prowadzi i kocha. Życzę także, by w każdym z nas Bóg na nowo i naprawdę się narodził.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.