Za nami ważna uroczystość Niepokalanego Poczęcia NMP. Maryja Niepokalana to wielki dar dla nas. Jako Matka, Orędowniczka i jako wzór. Ale także jako ta, której zły duch nie tknął i nie jest w stanie ruszyć, a przez to staje się dla nas wspaniałą obrończynią w walce duchowej. Przez nią w świecie rozlewają się niezliczone zdroje łask.
Wczorajsza uroczystość była dniem szczególnie przeze mnie (i ileś osób dookoła) wyczekiwanym w związku z pewną zapowiedzią, o której wspominałem w poprzednim wpisie. Tytuł dzisiejszego wpisu może świadczyć o tym, że nie wszystko poszło tak, jak bym chciał, czy jak sobie wyobrażałem. Jednakże na to wszystko nie należy patrzeć tylko przez pryzmat samej modlitwy, która odbyła się nad opętaną osobą.
W poprzednim wpisie napisałem, że „wierzę, na ile potrafię”. To nie była taka pewność, że przyjdzie uwolnienie. Ale niewątpliwie starałem się wierzyć z uwzględnieniem moich słabości i niedoskonałości w wierze. Moje wątpliwości nasiliło kilka spraw. Jedna rzecz, to fakt, że pozanie o planowanym uwolnieniu ja osobiście przekazałem. A u mnie ogólnie kiepsko ze światłami poznania i trudno stwierdzić, na ile na nich polegać. Dodatkowo chociaż światło przekazane przeze mnie wskazywało na uwolnienie 8 grudnia, to jednak mieliśmy się modlić 2 dni wcześniej. Jednakże, tak jak już pisałem, ta osoba zachorowała na poważną chorobę wirusową i nie było możliwości pomodlić się w Mikołajki. Jednocześnie wiedza o chorobie przewidywała, możliwość zarażania tylko do 7 grudnia. 8 grudnia mógł być brany pod uwagę, jako termin modlitwy. Chociaż ogólnie rzecz biorąc nie podejmuję takich modltiw poza terminem i miejscem przewidzianym oficjalnie w mojej posłudze egzorcysty.
Kolejne wątpliwości wzbudziła moja wymiana maili z tą osobą. Twierdzi ona (chociaż ja tego nie pamiętam), że rok temu też było podobne światło. I nic z tego nie wyszło. Dodatkowo osoba ta nie bardzo chciała uczestniczyć w tych modlitwach. Nie da się ukryć, że wielokrotnie osoby opętane czują ogromny opór przed modlitwą.
Zupełnie inna sprawa, to kwestia tego, czy ta modlitwa była potrzebna, czy nie. Jeśli Bóg realnie zaplanował uwolnienie tej osoby, to przyszłoby to uwolnienie, nie do końca zależnie od naszej modlitwy. Tyle tylko, że jeśli to Bóg przekazywał światło, to uwzględniał nasze rozterki, czy się modlić, i ogólnie to, że do tej modlitwy jednak dojdzie.
Prawda jest jednak taka, że na kilka godzin przed modlitwą czułem jakieś opory względem tej modltiwy. W takim sensie, że chyba bałem się tego, iż ta modlitwa nie przyniesie oczekiwanego skutku, a to jakoś przełoży się negatywnie na wzrastającą ostatnio we mnie pewność siebie w kontekście modlitw. Trochę czułem się jak Jair, który przyszedł do Jezusa prosić o uzdrowienie dziecka, ale który zdążył od swoich bliskich usłyszeć, że dziecko umarło. Jak on musiał się czuć? Pewno jakiś zawód, wątpliwość, być może wręcz wspierająca rozpacz. Bo jeśli miał wiarę w uzdrowienie przez Jezusa córki, to mógł czuć się zawiedzionym, że np. nie dotarł do Jezusa wcześniej. Ja też jakieś takie myśli miałem w głowie. Ale zaraz za tym (a może przede wszystkim) w głowie brzmiały mi słowa Jezusa wypowiedziane do Jaira: „Nie bój się, wierz tylko”. No i tyle, na ile potrafiłem, to wierzyłem.
Początki modlitwy zapowiadały możliwy sukces. Jedna z osób z mojej ekipy, co do której jestem zasadniczo spokojny w sprawie przekazywanych świateł, miała obraz siedmiogłowego smoka. Tyle tylko, że ten smok był już pozbawiony 6 głów. A siódma była bardzo podburzona, najwyraźniej coraz słabiej się trzymająca. Wydawać by się mogło, że to tylko kwestia czasu, kiedy i ta głowa spadnie. Co więcej, to cały czas jest prawda, że to tylko kwestia czasu.
Później były jeszcze różne światła poznania. Nie chcę o nich opowiadać, bo to raczej osobiste rzeczy. Ale było także światło o tej osobie, za którą stoi Maryja z pięcioletnią dziewczynką i coś mówi o końcu. Końca jednak widać nie było. Jednakże wygląda na to, że czegoś ta osoba doświadczyła w wieku pięciu lat. Czego? No właśnie nie wiemy. Chociaż były jeszcze jakieś światła poznania na coś wskazujące, ale nie jesteśmy w stanie dojść, co to było. Być może do uwolnienia zostaje rozeznanie tej sprawy.
Tak, czy inaczej, modlitwa nie zakończyła się jakimś wielkim wybuchem radości, wielkim „wow”. I gdzieś pozostaje niedosyt. Tyle tylko, że… jest kilka „ale”. Nikt nie zapowiadał, że 8 grudnia będzie „wow”. Kolejna sprawa – po modlitwie do północy zostało jeszcze trochę czasu. I nie ma pewności, że to uwolnienie jeszcze wczoraj nie przyszło. Kolejna sprawa, to tak się zastanawiam, czy pewnym jest, że ta osoba wczoraj nie została uwolniona. Raczej wolna nie była po modlitwach. Ale zasadniczo, jak mówi Jezus: „po owocach poznacie”. Przecież jak człowiek przejdzie jakąś operację, to nie od razu wstaje i skacze. Jest najczęściej obolały, potrzebuje czasu dojścia do siebie. I chociaż zewnętrznie wczoraj na końcu modlitwy wyglądało, na dalsze zniewolenie, to może to tylko ostatnie „podrygi”. I za chwilę tego złego nie będzie.
Ale może też chodzić o jeszcze jedną rzecz. O pokorę dla nas. Być może, gdyby wczoraj w trakcie modlitwy było jakieś wyraźne „wow”, to byśmy stwierdzili, że to zasługa naszej modlitwy. A my po prostu jesteśmy narzędziami. „Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać.” (Łk 17,10b) Tym, który uwalnia jest Jezus i najistotniejsza jest relacja osoby opętanej z Jezusem. Może po prostu potrzeba jej zgodzić się na relację z Jezusem, przyjmując Jego przebaczenie. I … uwierzyć, że to teraz kwestia jednej decyzji, żeby być wolnym. Czasami po iluś latach opętania, mimo wszystko trudno w to uwierzyć.
Niezależnie od tego, że nie było radosnego happy-endu wczorajszej modlitwy, wierzę, że chwała Boża się objawiała i jeszcze bardziej objawi. A uwolnienie, jak wierzę, jest już na wyciągnięcie ręki. W poniedziałek będzie liturgiczne wspomnienie Matki Bożej z Guadelupe, której nazwa w oryginalnym języku brzmi „depcząca węża”, a która na jednym z obrazów przebija głowę smoka. Dziś też wspominamy w liturgii św. Juana Diego, czyli tego, któremu Maryja z Guadelupe się objawiła. Są naprawdę dobre dni, by tę ostatnią głowę zniszczyć. A, że nie będziemy tego bezpośrednimi świadkami. Cóż. Takie życie. Już w Starym Testamencie słyszymy słowa: „nie siła, nie moc, ale Duch mój dokończy dzieła” (Za 4,6). Niech zatem dokończy. Amen.