Czasami się zastanawiam, który etap mojego kapłaństwa był (jest) lepszy? Pierwsze lata kapłaństwa, czy obecnie? I tak naprawdę nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Myślę, że wiele osób, które mnie znają od iluś lat, powie, że te początki były lepsze. Inni stwierdzą, że może jednak teraz, patrząc chociażby przez pryzmat mojej posługi. Ja chyba najlepiej wspominam czas z okresu przejściowego pomiędzy początkiem kapłaństwa, a obecną sytuacją. Uświadamiam sobie, że chyba kluczową kwestią w przeżywaniu tego wszystkiego jest tytułowy luz oraz ewentualne mocne napinanie się.
Nie chcę tu w tej chwili robić całego zestawienia plusów i minusów wszystkich okresów kapłaństwa, nie chcę robić rachunku sumienia z życia. Chociaż w sumie warto być pojednany nie tylko z Bogiem i bliźnimi, ale także i sobą samym. Ale chcę pokazać pewne aspekty, które wpływały na moje przeżywanie. Dlatego się tym dzielę, bo myślę, że pewne kwestie mogą dotyczyć wszystkich ludzi, nie tylko kapłanów.
W początkach kapłaństwa, wszystko było nowe. Wszystko pociągało. Byłem w parafii, w której przez ileś wcześniejszych lat bardzo mało się działo, zwłaszcza w kontekście młodych ludzi, dlatego też łatwo było się przebić, łatwo było być zauważonym. Jednocześnie bardzo dużo się do tego przykładałem. Wkładałem serce, poświęcałem czas. Można powiedzieć – napinałem się, by było dobrze. Ale popełniłem ileś błędów. I to obiektywnie rzecz biorąc – niełatwych błędów. Ale właśnie chyba to wszystko wynikało z tego napinania się. Tego, że chciałem ludziom pomóc, nieraz na siłę. Pojawiały się emocje, pojawiały się działania, które chyba miały dobre intencje. Ale z jednym szczegółem – chyba za bardzo chciałem dobrze. Nie jest dobrze być za dobrym. Bo można wejść w miejsce zbawiciela, a może i Boga (co na jedno wychodzi). I zamiast pomagać kroczyć do Boga, to od Boga oddzielać. Myślę, że to wynikało z podświadomej chęci udowadniania swojej wartości – tak Bogu, jak i innym.
Jak jest teraz? Prawie odwrotnie. Po nawróceniu (tak, tak… w międzyczasie się nawróciłem) wiem, że nie muszę udowadniać swojej wartości – zwłaszcza Bogu. Wiem, że nie muszę wszystkim pomóc. Wiem, że mogę odmówić. Wiem, że nawet, gdy popełnię błąd, to Bóg może z tego wyprowadzić dobro. I jeśli mnie do czegoś wybiera, to uwzględnia także moje ograniczenia. I najczęściej jest w tym wszystkim luz. I względny spokój. Dlatego z Bogiem się nie napinam. Chociaż nie wiem do końca, czy to dobre. Ale różnie wygląda sytuacja z ludźmi. Różnie w różnych sytuacjach i okresach. Niby jest ok. Ale są takie momenty, gdy jednak się zastanawiam, czy jest dobrze. Sytuacja zewnętrzna jest mocno różna od pierwszej parafii. Wtedy, gdy coś ciekawego się działo w parafii, to najczęściej było z moim udziałem. W obecnej parafii, to nawet wielu parafian nie wie, że ja tutaj pracuję. Wszak odprawiam Mszę św. w bocznej kaplicy – dla rodziców z małymi dziećmi. Zatem bardziej mnie znają uczestnicy Mszy św. z modlitwami o uzdrowienie i uwolnienie oraz członkowie mojej wspólnoty.
Są jednak okresy, gdy pojawia się takie przeżywanie, że nie bardzo widać owoców mojej pracy. Jeśli mówię ludziom świadectwa swojego życia, to ogólnie dotyczą one sytuacji sprzed 8-9 lat. A chyba ostatnie takie szczególne działanie Pana Boga, związane z moją posługą, mogłem dostrzec około 4 lat temu, gdy miało począć się dziecko pewnej kobiety, obecnie jednej z czytelniczek tego bloga. Ale też nie o to mi w tej chwili chodzi, by wypominać, że się nic nie dzieje. Bo jednak ileś dobrego się dzieje. Nawet, jeśli nie tak spektakularnego.
Raczej chodzi o to, że nadal zauważam, że jak za bardzo się napinam, to chociaż przez pewien moment widać, że komuś pomagam, to w dłuższej perspektywie niekoniecznie to dobrze wychodzi. A czym większy mam luz i dystans do tego, co się dzieje, czy będzie dobre, to co robię, to lepsze rzeczy się pojawiają.
To nie tylko dotyczy mnie. Ale wielu ludzi ma jakieś żale do Boga, że tego, czy tamtego nie dostali. Tak bardzo chcą w sobie coś zmienić; tak bardzo chcą założyć rodzinę; tak bardzo chcą mieć charyzmaty; tak bardzo chcą być zauważeni… że nic z tego nie wychodzi. Doświadczenie wielu ludzi uczy – trzeba wyluzować. Czym bardziej chcemy zmusić Boga do realizacji naszego planu życia, tym Bóg cierpliwiej czeka, aż odpuścimy. Często spotykałem się z takimi sytuacjami, gdy ktoś się mocno wkurzał, że tego, czy tamtego nie dostał. Aż po długim czasie odpuścił walkę i… wtedy otrzymywał to, o co tak usilnie prosił. Jest ileś małżeństw, które tak bardzo walczyły, by mieć dzieci, nawet będąc gotowymi sięgać po in vitro, albo obrażać się na Pana Boga. Ale dopiero, gdy uświadomiły sobie, że to wszystko jednak zależy od Boga i Jemu zostawiały zajęcie się ich problemem. Wtedy przychodził spokój i rodziło się dziecko. Często tak samo się dzieje przy spinaniu się w niepohamowanej chęci dostania większych charyzmatów. Najczęściej dopiero po uspokojeniu okazuje się, że Bóg to, czy tamto daje.
Można by wymieniać tu różne przykłady. Ale warto o tym pamiętać, by naprawdę w wielu sprawach wrzucić na luz. Bóg Cię kocha nawet gdy nie masz charyzmatów, gdy nie jesteś gwiazdą we wspólnocie, parafii itp. I masz w Jego oczach ogromną wartość. Nie musisz przez realizacje swoich planów udowadniać swej wartości. Zaufaj, że Bóg wie, co robi. I wtedy, gdy naprawdę zaufasz i w spokoju i pokorze pozwolisz Bogu działać, dasz Bogu szansę się zaskoczyć. Nawet jeśli dostaniesz coś innego, niż być chciał. to na pewno nie będziesz żałował.
Wracając na chwilę do mnie i moich wstępnych rozterek. Ja widzę po sobie, że chyba jedno z najpiękniejszych doświadczeń Boga w moim życiu było wtedy, gdy bardzo realnie, z całą świadomością konsekwencji, Bogu pozwoliłem wszystko, co ważne dla mnie, zabrać. Fakt, że nieraz widzę, że tego, czy tamtego nie mam (także to, co miałem, ale Bogu oddałem). I się wkurzam. I znów próbuję się napinać. I widzę, że na dłuższą metę nie wychodzi. A kiedy jednak odpuszczam, mówię Bogu „Amen”, to Bóg daje różne dary i niespodzianki. Dlatego mówię sobie dziś, a także iluś innym osobom: „więcej luzu”. Zaufajmy Bogu. A On niech działa. Różne są okresy w życiu. Każdy ma swoje dobre i złe strony. Ale w każdym etapie życia możemy doświadczyć wielu łask, o ile ze spokojem i względnym luzem i zaufaniem przyjdziemy do Boga i pozwolimy działać tak, jak On chce, a nie jak my byśmy chcieli.
Nie w moim stylu będzie to komentarz 😉
Bardzo dobry post. Napisany na luzie. Takim słowem jasnym, prostym. Czytając pewne fragmenty miałam łzy w oczach, bo widziałam tam siebie. Pamiętam te czasy sprzed 8-miu lat. Pamiętam. Może aż za dobrze pamiętam. 17 stycznia 2010 r pisałam na czarnym blogu tak:
„Pomocny jest mi ten człowiek skromny, który oddaje mi siebie za moje wzrastanie w wierze. Za moje UFAM powiedziane o NIM, za moją duszę… wysprzątaną…
Ten w zimnej czerni stojący, z którego rąk ciepło bije i spokój. ”
Różne rzeczy się potem działy. I złe i dobre. Były plusy i minusy.
Zaufałam, i spadło na mnie tyle, że prawie sprzedałam duszę.
Bardzo dobry wpis.
Piękne są Księdza wpisy na blogu, które wywołują w czytelniku chęć wielbienia Boga. Za całą mądrość, jaką Pan Księdza obdarzył – Jemu chwała na wieki!
Nie będę się już spinać 😉 A przynajmniej spróbuję 🙂 Faktycznie trzeba wyluzować, a niestety człowiek ma tendencję do wymuszania na Panu Bogu tego, czego od Niego oczekuje.