Poprzedni wpis napisałem na telefonie w pociągu do Krakowa. Teraz, po kilku godzinach, mogę stwierdzić, że w pewny sposób tamte słowa potwierdziły się dosyć szybko.
Dziś mam dzień wolny. Przy czym patrząc na ostatnie zaangażowania niewiele mam takich wolnych dni. Chciałem gdzieś pojechać, wyciszyć się, przemyśleć różne rzeczy. I wczoraj rano przyszło natchnienie :a może Kraków?” Ale przez chwilę zawahałem się. Prawie 8 godzin jazdy samochodem tylko po to, by niewiele czasu być w mieście ważnych świętych, a potem wrócić uwzględniając zmęczenie. Za chwilę była jednak refleksja o pociągu. Ale myśl o wydaniu 300 zł w dwie strony też była dla mnie średnia. Zdecydowałem się jednak zobaczyć bilety. I udało mi się pojechać w obie strony za mniej niż połowę wspomnianej kwoty. I jadąc w pierwszą stronę przyszły mi do głowy te słowy o tym, że się pójdzie, gdzie się nie chce. I dziś w Krakowie doświadczyłem aktualności tych słów. A dokładniej trochę podobnych, ale wydaje się, że bardziej trafnych.
Wyjeżdżając z Warszawy za bardzo się nie zastanawiałem, co mam zwiedzić przez 6 godzin w Krakowie. Dla mnie były jasne 2 punkty programu: Łagiewniki i grób św. Jacka w kościele Dominikanów. Jednakże moje plany mocno pokrzyżowały remonty. Najpierw z powodu remontu drogi wysiadłem za daleko z tramwaju. Stwierdziłem, że w takim razie do sanktuarium w Łagiewnikach pójdę po zjedzeniu co nieco w galerii handlowej, bo była blisko. Potem stwierdziłem, że jestem blisko sanktuarium św. Jana Pawła II. Więc tam wszedłem na chwilę. Chwila przeciągnęła się w blisko godzinę, większość na Adoracji Najświętszego Sakramentu. Mam wrażenie, że Bóg chciał, bym tam trafił, chociaż ja ten punkt programu miałem jako bardzo ewentualny. Ale czas Adoracji był bardzo dobrym czasem dla mnie. W ciszy, sporo większej niż w Łagiewnikach. Ale ciekawe rzeczy zaczęły dziać się później. Okazało się, że nie da się, jak kiedyś, prosto przejść między sanktuariami. Ale zanim do tego doszedłem, próbując obejść dużą górę ziemi (widocznie coś budują), zajęło mi to mocno ponad 20 minut. Droga naokoło do Sanktuarium Bożego Miłosierdzia trwała łącznie ponad godzinę. Po drodze były różne trudności, remonty, blokady. I kiedy już znalazłem się przed starą Kaplicą klasztoru okazało się, że i tam nie można wejść. A przynajmniej nie tak łatwo. Ostatecznie się udało wejść od tyłu. I spędziłem kolejne ponad pół godziny dosyć dobrego czasu. Ale po drodze przynajmniej kilka razy zastanawiałem się, czy sobie tego sanktuarium nie darować. Przecież nie musiałem tam być. W poprzednim sanktuarium wszak miałem dobry czas. Ale udało się nie poddać.
I wtedy doszedłem do wniosku, że właśnie nieraz do celu nie idzie jak się chce, ale nieraz drogowskazy i blokady prowadzą. Prawie tak, jak w rozważanej przeze mnie przed południem Ewangelii. Tyle tylko, że doszedłem do wniosku, iż to nie prawda, że nie idę, gdzie chcę. Idę tam gdzie chcę (mam nadzieję, że do Boga i nieba), tylko nie zawsze w sposób, jaki by się chciało. Na drodze ku Celowi jest wiele trudności, przeciwności, zamkniętych dróg, którymi by się chciało iść. Byle jednak tylko nie stracić z oczu Celu i być zdeterminowanym, by się nie poddać. Nieraz może być taka pokusa, że przecież Bóg zrozumie, wybaczy, przecież jest miłosierny, a ja i tak dużo dobra zrobiłem… Tylko czy ja bym sobie wybaczył, że jednak z lenistwa nie dotarłem do Łagiewnik. Obyśmy nigdy nie wpadliśmy w wieczną rozpacz, że poddaliśmy się w połowie drogi i Celu nie osiągnęliśmy.
PS. Pod grób św. Jacka też nie podszedłem, bo tam też remont. Ale to Bóg wie, gdzie mam dojść i jaką drogą, a ja mam zrobić ze swojej strony tyle, ile mogę, by kiedyś nie żałować, że nie zrobiłem tego, co powinnienem.
W dążeniu do celu
Dodaj komentarz