„Dlaczego Kościół nie pozwala kochać?”- nieraz słyszę takie pytanie. Chociaż domyślam się, o co chodzi, to jednak dopytuję, by z jednej strony się upewnić, a po drugie by mój rozmówca przez wchodzenie w głąb prawdy mógł iść ku odpowiedzi.
Oczywiście w tym przypadku często sprawa dotyczy seksu przedmałżeńskiego. Nieraz w konfesjonale, gdy ktoś mówi, że uprawiał miłość, to stwierdzam z przekąsem, że miłość nie jest grzechem. I z miłości nie trzeba się spowiadać. Gdy po drugiej stronie kratek spotykam się konsternacją i stwierdzeniem, że nie wiedział o tym, ja często wyjaśniam, że to zależy, czy to, z czego się spowiada jest miłością.
Jeśli „Bóg jest miłością” (1J 4,8), a także „miłość jest z Boga” (1J 4,7), a „miłość względem Boga
polega na spełnianiu Jego przykazań” (1J 5,3), więc trudno mówić o miłości wbrew Bożym przykazaniom. Gdy dodamy do tego stwierdzenie, że „ciało bowiem do czego innego dąży niż duch, a duch do czego innego niż ciało” (Ga 5,17) możemy wywnioskować, że budowanie relacji na cielesności jest sprzeczne ze sferą duchową. I niewątpliwie jest to grzechem. Grzechem przeciwko szóstemu przykazaniu. Przy czym dla ścisłości seks przedmałżeński nie jest cudzołóstwem (bo to faktycznie oznacza zdradę małżeńską), ale nadal mamy do czynienia z grzechem ciężkim.
Niestety ileś osób się nie zgadza z takim myśleniem. Ileś osób podchodzi do sprawy tak, że jeśli Bóg dał nam ciała, to możemy z nich korzystać. (A w domyśle być jak Bóg i decydować, co jest dobre, co złe – podobnie, jak w ustach węża kuszącego Adama i Ewę). I niestety prowadzi do tego, czego doświadczyli pierwsi prarodzice – pozbawienie życia w raju.
Jest jeszcze jedna ciekawostka w samym sformułowaniu „kochamy się” odnoszonym do współżycia. Czasownik kochać się dotyczy nas samych. Nie kochamy innych, tylko samych siebie. „Kochanie się” (albo inaczej brzmiąco „siebie”) jest wyrazem egoizmu, a nie miłości. Miłość jest zawsze skierowana na drugą osobę, a nie na siebie, swoje doznania i przyjemności. A niestety bardzo często we współżyciu (szczególnie pozamałżeńskim) chodzi o doznania, przyjemności dla tej osoby, która do tego dąży. I niestety często niewiele ma to wspólnego z miłością. A często wręcz z niszczeniem miłości z drugiej strony. Tę tezę także można podeprzeć przytoczonym zdaniem z Listu do Galatów. Jeśli ciało dąży do czego innego niż duch, to nie tylko niszczy się sfera duchowa w relacji z Bogiem. Ale także niszczy się sfera duchowa w relacji z drugim człowiekiem – czyli to, co jest sporo bliższe prawdziwej miłości niż seks.
Ale paradoksalnie nie o seks przedmałżeński chodzi mi w tym wpisie. To dopiero był rozbudowany wstęp, który oczywiście może być oddzielnym tekstem. Ale dziś mnie naszło pewne natchnienie związane z kwestią aborcji, niedawnym wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego, przypominającym, że człowiek jest człowiekiem od momentu poczęcia i nie można go zabijać tylko dlatego, że się podejrzewa, że będzie chory. Także wczorajsze protesty lewackich środowisk, które doprowadziły do aktów wandalizmu względem budynków kościelnych (tak, jak chociażby w mojej parafii) oraz utrudniania, bądź przerywania celebracji Eucharystii.
Przyszła mi taka myśl do głowy, że jeśli osoby współżyjące nazywają seks miłością, to czym jest dziecko? Oczywiście owocem miłości. I jest to jak najbardziej poprawna nazwa, niezależnie od tego, jak błędnie do współżycia podchodzą rodzice tego dziecka. Ale jeśli w momencie współżycia mówimy o miłości, to także miłością powinno być nazwane to wszystko, co jest pomiędzy współżyciem, a pojawieniem się dziecka na świecie (poza ciałem matki).
Pojawia się istotne pytanie: „od kiedy rodzice powinni kochać dziecko?” Od momentu, gdy zobaczą, czy sporo wcześniej? Jeśli jest oczekiwane, to jestem przekonany, że moment dowiedzenia się o dziecku powinien rozbudzić miłość do dziecka, niezależnie od tego, co będzie później. Tym bardziej, że jak tu pisałem, to cały czas owoc miłości. A co się dzieje, kiedy rodzice dowiadują się, że dziecko jest chore (niezależnie od tego, czy jest łonie matki, czy samodzielnie oddycha)? Czy przestają kochać? Święty Paweł pisał „miłość nigdy nie ustaje” (1 Kor 13,8). Jeśli ktoś przestaje kochać swoje dziecko, to znaczy, że tak naprawdę nigdy nie kochał. I trudno mówić o tym, że współżycie było okazywaniem miłości. A tylko szukaniem przyjemności.
A jeśli rodzic kocha dziecko, to czy może go zabić tak po prostu? Dlaczego? Tak dla wygody? Argument, że ktoś dokonuje aborcji chorego dziecka, aby nie musiało się męczyć za życia jest tak perfidnie kłamliwy, że aż boli. Czy łatwiej pozwolić, aby ciało malutkiego dziecka było rozrywane przez odpowiednie narzędzia, bądź zasysane przez jakieś rury, albo też celowo urodzone przed czasem i zostawienie na wiele godzin, aby się udusiło i umarło może być lepszym rozwiązaniem niż pozwolenie, by dziecko umarło po urodzeniu, jak każdy człowiek?
Ileś osób mówi, że powinno mieć wybór, co zrobi. A czy ktoś takiej kobiecie daje wybór, w jaki sposób jej dziecko będzie zabite? A tak swoją drogą, to może powinno się postawić takie osoby przed wyborem, czy woli, by jego/jej dziecko było rozerwane, czy się udusiło… Ale nikt o to nie zapyta, bo o to chodzi, aby nie dać człowiekowi się zastanowić. Pozwolić mu przeżyć życie łatwo i wygodnie i uciec od problemu. Ale czy tak się zachowuje osoba, która kocha? Miłość, to krzyż, miłość, to wyrzeczenie, miłość, to szukanie dobra drugiego ponad swoje.
Co jakiś czas trafiają do mnie kobiety, które kiedyś zabiły swoje dzieci. Po latach do nich dociera, co zrobiły… A nieraz jest po prostu wrak z człowieka i nie wiedzą, o co chodzi i czasami trzeba pomóc takiej osoby dojść do prawdy. Prawdy, która wyzwala. Często pomocą w stanięciu na nogi jest nawrócenie – poddanie się Jezusowi i przyjęcie Jego przebaczenia. Także zdjęcie kary ekskomuniki, która ciąży na osoby, które dokonały, bądź przyczyniły się do aborcji. Ale nieraz takim bardzo przeżywającym matkom mówię tak: gdyby Twoje dziecko się urodziło, a potem umarło, pewno miałoby w międzyczasie chrzest, nadanie imienia i jakiś grób. A w przypadku aborcji tego wszystkiego nie ma. Dlatego zachęcam do nadania imienia, modlitwy za dziecko, a tak naprawdę dziękowania Bogu za dar życia tego dziecka. I być może odwiedzania grobu nienarodzonych dzieci. I to często pomaga uzdrowić serce.
Niewątpliwie dowiedzenia się trudnej prawdy o zdrowiu dziecka jest bardzo trudne. Ale moje doświadczenie uczy, że trudna prawda jest sporo lepsza i uzdrawiająca niż życie w złudnej nadziei, że jest dobrze, gdy jest inaczej. Świat walcząc o aborcję walczy o to, aby ludzie odwrócili się od Boga, od krzyża, od prawdziwej miłości, do życia prowadzącego do śmierci, w przybiciu, w złudnej nadziei. Szczególnie, że jest to związane z ogromnymi finansami. Nie warto tak żyć. Wybierzmy życie. A współżycia, które nie jest związane z otwarciem na nowe życie w rodzinie i gotowością go przyjęcia takiego, jakim ono jest, nie nazywajmy miłością.
Na koniec jeszcze jeden cytat, który dla nas wszystkich w tej kwestii jest bardzo ważny. Ale może niech wezmą do serca sobie te osoby, które dowiedziawszy się, że ich dziecko, które ma się niebawem pojawić na świecie jest chore i które czują się opuszczone przez Boga:
„Mówił Syjon: Pan mnie opuścił,
Pan o mnie zapomniał.
Czyż może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu,
ta, która kocha syna swego łona?
A nawet, gdyby ona zapomniała,
Ja nie zapomnę o tobie.” (Iz 49,14-15).
Pamiętaj, nawet, jeśli wali Ci się świat i jesteś tak zdesperowana/-a, że chcesz zabić swoje dziecko, nie zapominaj nigdy, że Bóg nie zapomniał o Tobie i Cię nie opuści. Tylko pozwól się Mu poprowadzić. A nie szukaj drogi na skróty.