Od pewnego czasu się zbierałem, by napisać kolejny wpis. W sumie to już 1,5 miesiąca, od skończenia kursu „Maryja”. Myślę, że to jedne z najbardziej przełomowych dla mnie rekolekcji.
Wiem jednak, że treści, którymi chciałbym się podzielić jest za dużo na jeden wpis. Zastanawiam się jednak, czy zacząć od samej Maryi (i kursu), czy jednak od miejsca w którym Maryi duszę miecz przeniknął. Wiem, że te tematy się jednak będą przynajmniej częściowo przeplatać.
Powiem w tej chwili stosunkowo krótko o Krzyżu. Ja zawsze bałem się cierpienia. Nieraz mówię, że nie boję się umrzeć (szybko), ale boję się cierpieć. I coś w tym jest. Pamiętam (to też jest na tym blogu), jak przed 6 laty w trakcie kursu „Jan” przekazane było proroctwo, które odebrałem, że jest dla mnie, mówiące, że jest tam pewna osoba, która boi się pójść do końca za Jezusem, bo boi się, że będzie zbytnio cierpieć. Ale dalsza część tego proroctwa zapowiadała, że nie będzie tak źle.
Ale rzeczywiście bałem się i poniekąd nadal się boję cierpienia. Chociaż umysłem i wolą krzyż Chrystusa jest dla mnie ważnym, to gdzieś głęboko we mnie jest takie myślenie, że krzyż jest pewnego rodzaju zgorszeniem, bezsensem. I chętnie bym go odrzucił.
Dochodzę ostatnio do wniosku, że ja często narzekam na zapas. Dlaczego? Bo się boję, że będzie za ciężko. Boję się krzyża, z którym sobie nie poradzę. Może boję się upaść? Może boję się swojej bezsilności? Może gdzieś boję się odrzucenia, albo wręcz, że Bóg mnie nie przestanie kochać, gdy będę słaby?
Narzekanie chyba też wynika z tego, że być może mam żal do Boga, iż mnie nie pozbawił tego krzyża. Ja oczywiście tego nie nazywam, że chcę pozbawienia mnie krzyża. Wszak umysłem i wolą wiem, że się nie da żyć bez krzyża. Ale obiektywnie wewnętrznie chyba bym chciał, aby go nie było. I w pewnym sensie mówię Bogu: „Panie, przecież tyle już robię, tak bardzo się zmieniam, tyle walczę z sobą, a tu nic”. Nawet, gdy wydaje się, że już ma być lepiej, to za chwilę kolejna kłoda pod nogami, kolejny cios. I pojawia się pytanie do Boga, o co chodzi, które łatwo przeradza się w narzekanie.
Jednakże ostatnie tygodnie chyba mnie zmieniły, przynajmniej częściowo. Myślę, że spora zasługa w tym kursu „Maryja”, ale także pewnej medytacji o krzyżu, którą niedawno rozważałem. Uświadomiłem sobie, że problem mój, a także chyba wielu osób był taki: miałem pewnego rodzaju przekonanie, że czym bliżej Boga, tym będzie lżej dźwigać krzyż i ten krzyż będzie się zmniejszał, a wręcz zniknie. Odkryciem dla mnie (sercem, bo intelektualnie mogło to być wcześniej) jest zauważenie, że będąc bliżej Jezusa, życiowy krzyż jest większy. Zbliżanie się do Jezusa, to upodobnianie się do Niego. To większe wyrzeczenia, odrzucenia, cierpienia. Ostatecznie to zbliżanie się do całkowitego wyniszczenia i wyzbycia się siebie. Do stanu, w którym bardzo realnie można powiedzieć za św. Pawłem: „już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” (Ga 2,20).
Nie jest to prosta perspektywa. Ale myślę, że ostatnio coś się we mnie zmieniło. Niemalże dokładnie 6 lat później i w tym samym miejscu, co wspominane proroctwo z kursu „Jan”, wpatrując się w Maryję pod krzyżem zgodziłem się na swój krzyż. I znów pociekły łzy z oczu. I Bóg znowu kawałek mnie uzdrowił. I chociaż wiem, że pewno jeszcze ileś razy będą upadał, ileś razy będzie trudno, to aktualnie mniej narzekam. Oby jak najdłużej.
„Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje” (Łk 9,23)
A to miłe jest, że Ksiądz tutaj wreszcie wrócił 🙂
Pozdrawiam serdecznie