Ten wpis w sumie powinien być przed poprzednim, ale są one ze sobą trochę związane. Dodatkowo ten pewno wyjdzie dłuższy, więc go zostawiłem na później, gdy mam więcej czasu na napisanie.
W drugiej połowie sierpnia z kilkoma osobami z naszej SNE byliśmy na Seminarium Krajowym SESA, połączonym z kursem Maryja. Kurs ten jest przewidziany w programie SESA jako ostatni w drugim etapie kursów. Czyli zasadniczo jako 14. z kolei. Więc podejrzewam, że wielu moich czytelników w najbliższym czasie nie będzie w stanie się na niego wybrać, szczególnie, że w nowej metodologii kursów był on organizowany po raz pierwszy właśnie dla osób odpowiedzialnych za Szkoły NE. A doświadczenie uczy, że teraz trochę czasu minie, zanim będzie powszechnie organizowany.
Na kurs jechałem z różnymi nadziejami. Bo jestem świadomy, że mam (a na pewno miałem) problem z relacją z Maryją. Życie moje pokazuje dobitnie, że powinienem mieć lepszą relację z Matką Bożą, niż mam. Dlaczego? Nie wierzę, że przypadkiem jest ileś istotnych dat i wydarzeń w moim życiu, związanych z Maryją. Urodziłem się w liturgiczne wspomnienie MB z Lourdes, Pierwszą Komunię Św. przyjąłem we wspomnienie MB Fatimskiej, święcenia kapłańskie przyjąłem w święto Nawiedzenia NMP. Dodatkowo tzw. „kandydatura” do święceń diakonatu i prezbiteratu (czyli oficjalne przedstawienie biskupowi i Kościołowi kandydata do święceń) odbyła się w uroczystość Niepokalanego Poczęcia NMP. Do tego w dzieciństwie wiele razy byłem w Niepokalanowie (mieszkałem kilkanaście kilometrów od niego) i jako dziecko zostałem członkiem Rycerstwa Niepokalanej. W pieszych pielgrzymkach na Jasną Górę uczestniczyłem 22 razy. W tym 6 wyraźnie w intencji o rozeznanie powołania. Na koniec jednej z nich, o północy w uroczystość Wniebowzięcia NMP w Kaplicy MB Częstochowskiej podjąłem decyzję wstąpienia do Seminarium. Na Jasnej Górze jestem rocznie przynajmniej około 4 razy. A były takie lata, że było ponad 6. Za każdym razem kolejny raz na nowo powierzam swoje kapłaństwo, chociaż ostatnio więcej czasu spędzam w kaplicy Adoracji NS niż w samej kaplicy Matki Bożej.
Podejrzewam, że można by jeszcze to, czy tamto znaleźć w mojej historii, a ma związek z Maryją. Ale prawda jest taka, jak mówiłem, że nie miałem za dobrej relacji z Matką Bożą. Widzę ku temu kilka przyczyn. Jedną zapewne, niestety, jest moja relacja z moją śp. mamą. Nie chcę tu opowiadać, co i jak było, ale nie wszystko tam było dobrze. Mimo tego, że mama była ogólnie dobrym człowiekiem, to było z mojej strony ileś uzasadnionych żali, pretensji, nie najlepszych wzorców. To niewątpliwie się przełożyło i przekłada na moją relację z Matką Bożą, ale także – muszę to przyznać – z wieloma kobietami. Muszę tu wyjaśnić że w minionych latach wiele spraw z mamą zostało przepracowanych, czy to w trakcie formacji i poddawaniu się procesowi uzdrowienia, czy też przeżywanej psychoterapii. I chociaż jest sporo lepiej, to pewne trudności zostały i pewno nie dużo się zmieni.
Inny powód niepełnego mojego otwarcia się na Maryję pewno był w samym Kościele, a bardziej pobożności ludowej wielu ludzi. Mam wrażenie, że wielu wiernych kultywuje nie do końca zdrową pobożność maryjną. Niektórzy przebóstwiają Maryję, wskazując, jakby była lepszą i łagodniejszą drogą do nieba, w przeciwieństwie do domniemanej surowości Boga. A inni lekceważą rolę Maryi. I jedna i druga postawa nie jest dobra. I zderzenie z nimi mojej wewnętrznej wrażliwości powodowało pewnego rodzaju odsunięcie się. Inna rzecz, że w sytuacji, gdy od iluś lat moje myślenie i działanie jest ukierunkowane na ewangelizację, dużo (co w sumie jest słuszne) jest nakierowania na Jezusa, jako jedynego Zbawiciela i Pana, a także jedyną Drogę Do Ojca (por. J 14,6). I w tym sensie Maryja może wydawać się niejako pewnym dodatkiem do całości.
Na kurs Maryja jechałem zatem z takim ogromnym bagażem refleksji o moim życiu, które powinno być związane z Maryją oraz trudności, które powodują blokadę na szczere otwarcie się na Maryję. Gdy do tego dołożyć długi okres pustyni poprzedzający moje wakacje (a więc także i sam kurs), to gdzieś wewnętrzne oczekiwania były, żeby coś się zmieniło. Oczywiście – ja wiem, że na różnego rodzaju kursach Bóg działa jak chce, najczęściej inaczej niż się spodziewam. A mnie Bóg najczęściej dotyka w jakiś inny sposób niż mogłoby to wynikać z treści kursu, czy też pewnych związanych z tym planów.
Nie będę oczywiście za bardzo zdradzał, co było w kursie, ale powiem, że kurs rozwiał wiele moich wątpliwości. Pokazał Maryję nie taką wymyśloną przez pobożność ludową, nie taką bez znaczenia, ale taką, którą przedstawia Objawienie na kartach Pisma Świętego oraz nauczanie Kościoła – dokładniej adhortacja bł. Pawła VI – „Marialis Cultus”.
Chciałbym podzielić się jednak kilkoma refleksjami z kursu – z treści, które do mnie mocno trafiły. Jedna sprawa, to przedstawienie Maryi, która jest wzorem człowieka wiary. Maryja w wierze wzrastała. Były w jej życiu wydarzenia, gdy Bóg się objawiał bezpośrednio (przez Anioła) oraz były takie sytuacje, gdy tego Boga nie było widać. Były sytuacje, gdy Maryja musiała zrezygnować z własnych planów na życie, a także takie sygnały, gdy docierały do niej sprzeczne znaki działania Boga. Maryja też w którymś momencie musiała się zgodzić coś stracić, przechodziła od sukcesów do porażek. Ostatecznym krokiem wiary było całkowite zjednoczenie się z Jezusem pod krzyżem – wyniszczenie samej siebie. W tych wszystkich krokach bardzo się odnajduję, chociaż jeszcze przede mną ileś drogi ku wyniszczeniu i ku krzyżowi. Tak jak pisałem w poprzednim wpisie mam problem z krzyżem. Boję się krzyża. Ale Maryja uczy mnie stawać pod krzyżem – nie narzekać, nie szukać winnych. Ale cierpliwie, z bólem serca być pokornym sługą Chrystusa, aż po krzyż. Myślę, że Bóg mocno mnie w trakcie tego kursu uzdrawiał w kontekście zrozumienia krzyża i przyjęcia go do swojego życia. W tym samym miejscu po prawie dokładnie 6 latach na mojej twarzy pojawiły się łzy w kontekście lęku przed cierpieniem. Ale obydwie te sytuacji przynosiły łzy oczyszczenia i uzdrowienia, które przemieniały się we łzy radości. Wierzę, że tym razem to uzdrowienie było pełniejsze i skuteczniejsze niż podczas tamtego kursu Jan sprzed 6 lat.
Druga główna myśl wyniesiona z kursu, jest związana z wypowiedzianymi przez Maryję w Piśmie Świętym słowami. Jest (w zależności od tego, jak liczyć tylko 6 lub 7 wypowiedzi Matki Bożej w Ewangeliach). Maryja nie mówi nie wiadomo jak dużo słów. Raczej słucha i rozważa słowo Boże. A jeśli już mówi, to ma to wielkie znaczenie i przykład dla nas. Nie chcę się tu nad wszystkimi jej wypowiedziami zatrzymywać. Ale mnie dotknęły szczególnie dwa pytania zadane przez Maryję. Szczególnie to, gdy zwraca się do odnalezionego w świątyni dwunastoletniego Jezusa: „dlaczegoś nam to uczynił?”. Maryja uczy nas, że mamy prawo zadawać pytania, dlaczego Bóg w ten, czy inny sposób działa względem nas. Możemy, a nawet powinniśmy mówić o bólu serca. I nawet, gdy nie słyszymy odpowiedzi, albo odpowiedź nie jest nas satysfakcjonująca, to jednak o tych swoich bólach mamy mówić. Kolejne pytanie „jakże się to stanie?” może się wydawać, jako powątpiewanie w możliwości Boga. Ale należy rozumieć, że mamy też prawo dopytywać o szczegóły misji, do której Bóg nas posyła. Maryja wierzy w moc Bożą, ale rozmawia z Bogiem o realizacji Jego planu.
Zatrzymam się jeszcze na jednej wypowiedzi Maryi: „nie mają już wina”. Maryja wstawia się za tymi, do których jest zaproszona. Ona, jako kochająca matka dostrzega problem. Ale nie opowiada Jezusowi, co ma zrobić. Ona tylko zwraca uwagę. To także wzór dla nas, jak możemy się modlić wstawiając się w jakichś intencjach. Nie trzeba Jezusowi opowiadać, co ma zrobić. Być może trzeba po prostu powiedzieć podobnie, jak ks. Dolindo: „Jezu, Ty się tym zajmij”. On już wie, co ma robić. A my po prostu pokażmy, że dla nas to jest ważne. Jednakże z naszej strony nie możemy zapominać tego, co Maryja powiedziała, jako ostatnie sformułowanie: „zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie”.
Maryja jest pierwszą i najlepszą uczennicą, ale także uczy, jak uczniem być. Ona jest naszą Matką, matką Kościoła, jest tą która pierwsza została napełniona Duchem Świętym i wyprasza Ducha Świętego dla swoich dzieci. Ona jest naprawdę wspaniałą, kochającą Matką, która troszczy się, kocha, uczy, wychowuje. Nie szuka poklasku, nie skraca drogi do nieba, ale najpełniej wskazuję na Jezusa – jedyną Drogę, która do Ojca prowadzi. Ona przez tę drogę przeszła i chce, aby jej dzieci też doszły, gdzie Ona.
Kurs Maryja wiele mi w głowie poukładał, pokazał Maryję taką jaka jest, a nie taką, jak różnie ludzie chcą ją widzieć. Pomógł mi z większą świadomością na nowo się na Nią otworzyć, powierzyć życie, a także kroczyć wraz z nią drogami wiary – aż po krzyż, gdzie chociaż trudno i czasami chce się płakać, czy wręcz krzyczeć, to nie ma miejsca na narzekanie, obwinianie, lecz jest miejsce na najpełniejsze przylgnięcie do Chrystusa.
Księże Jacku
AMEN.
Księże Jacku – dzięki za ten wpis !