Na tym blogu już niemało razy odnajdywałem się w kolejnych bohaterach biblijnych. Tym razem dostrzegam w sobie Szymona z Cyreny. Pierwsze skojarzenie wydaje się dosyć oczywiste. Ale napiszę trochę o tym szerzej i skąd to porównanie.
Od kilku dni jak bumerang wracają do mnie jakieś niełatwe myśli o kwestii mojej posługi kapelana w szpitalu, a także o niemożności prowadzenia w tym roku rekolekcji i kursów ewangelizacyjnych. Wczoraj, w jedynym dniu w tygodniu, gdy mogłem wyjechać, postanowiłem pojechać do Częstochowy. To było miejsce zawsze dla mnie ważne. Wszak wiele razy tam pielgrzymowałem pieszo, tam podejmowałem ostateczną decyzję o wstąpieniu do Seminarium. I tam, Maryi, często zawierzam swoje kapłaństwo. Postanowiłem zrobić sobie samochodową pielgrzymkę przez Gidle na Jasną Górę.
Byłem przez pewien czas na Adoracji Najświętszego Sakramentu i po mojej głowie chodziło mnóstwo męczących myśli. Zamiast się uspokajać czułem, że się nakręcam. Dawno (o ile kiedykolwiek) nie miałem takiej sytuacji na Adoracji. Po dłuższym pobycie wyszedłem, spędziłem trochę czasu w Kaplicy Cudownego Obrazu (dopiero wtedy odsłonięto Obraz po południu). W przerwie naszło mnie na narzekanie. Wysłałem kilka smsów opisujących bliskim znajomym, jak mi źle i jakie niełatwe decyzje chcę podjąć.
Około godziny, gdy Jezus umierał na krzyżu, postanowiłem iść na Wały na prywatną Drogę Krzyżową. Trwała ona stosunkowo sporo czasu. I myślę, że dużo mi pomogła. Zauważam, że chyba trochę uciekam od swojego krzyża; od tego, do czego przez przełożonych zaprasza mnie Jezus. Uświadomiłem sobie, że jestem gdzieś pomiędzy piątą i szóstą stacją tejże Drogi Krzyżowej. Zauważyłem, że chciałbym być Weroniką z szóstej stacji (nie to, że chodzi o kobietę, ale o jej postawę). Jest we mnie ileś takiego myślenia: sam ruszam, kiedy chcę, pokonuję pewne niedługie trudności, być może ktoś mnie zobaczy, a może nikt poza Jezusem. Ale mam szybki owoc, efekt działalności, wyraz wdzięczności Jezusa. Oczywiście pytanie, jak często bym się jednak wychylał z tłumu i jak często bym pomagał Jezusowi. Początek Drogi Krzyżowej, gdy podszedł do mnie żebrak prosząc o dwa złote oraz moja reakcja, potwierdza, że niekoniecznie łatwo byłoby mi się przełamać. Ale nadal czułbym się, że mogę pomagać Jezusowi w czasie i zakresie ode mnie zależnym.
Jednakże widzę, że obecnie czuję się jak Szymon z Cyreny, który został przymuszony do dźwigania krzyża. Pewno też nie chciał iść, miał inne plany, inne zajęcia (wracał z pola, pewno mocno zmęczony). Ale człowiek mający władzę mu nakazał. Ktoś zapyta, co on z tego miał? No… w Ewangelii jest o nim mowa, a nie ma o Weronice. Ale nie o to teraz chodzi. Był na pewno pomocnikiem Jezusa. A czy sobie wtedy zdawał z tego sprawę, w jakim dziele uczestniczy? Niektórzy mówią, że dzięki temu Szymon się nawrócił. Pewności co do tego nie ma. Ale są pewne treści w Biblii, które mogą to potwierdzać. Nie byle jaki bohater z Ewangelii jest podany z imienia, a tym bardziej rzadko są wymienione z imienia dzieci. Imię Rufus, które pojawia się w Ewangelii wg św. Marka, jako syna Szymona, pojawia się także w Liście do Rzymian, jako tego, którego Paweł każe pozdrowić. Czy to ten sam Rufus? Nie wiadomo, ale ma to głęboki sens. A jeśli Paweł pozdrawia Rufusa i jego matkę, to jest duże prawdopodobieństwo, że cała rodzina była wierząca. I bardzo możliwe, że zaczęło się to właśnie od tego przymuszenia do dźwigania krzyża.
Pan Jezus stawia nas nieraz w niezręcznej, czy wręcz trudnej sytuacji. Czujemy się nieraz zmuszeni do wykonywania czegoś, czego nie chcemy. A później bywają z tego piękne owoce. Może tak jest teraz i ze mną. Nie ukrywam, że ta wczorajsza Droga Krzyżowa mnie trochę uspokoiła. Ja cały czas wierzę, że Bóg wie, co robi. I jeśli przeprowadza mnie drogą inną, niż bym chciał, to ma w tym sens. Dlatego dziękuję Bogu za ten wczorajszy czas. Mam nadzieję, że na pewien czas starczy mi tego spokoju. Mimo tego, że po niespełna 24 godzinach od tej Drogi Krzyżowej już ciśnienie mi się podniosło z pewnego powodu. Ale nie chcę przynajmniej na razie o tym mówić. Wiem, że na Drodze Krzyżowej były też stacje mówiące o upadkach Jezusa, a siódma stacja jest niewiele po piątej i szóstej. Dlatego znając siebie jeszcze nie raz będę czuł się zbity i zdołowany, ale mam nadzieję, że będę pamiętał, by jednak wstać i iść dalej. Bo koniec drogi jeszcze przede mną.
PS. Dziękuję za modlitwę i ileś słów otuchy.
Tak mi się skojarzyły słowa pewnej piosenki:
„Miłość Twa Panie trudna jest, Twoje drogi któż odgadnie.
I choć wiele w życiu nie rozumiem, to jednak wierzę, że …
to niemożliwe, by dobry Bóg, mając do wyboru tak wiele dróg, nie wybrał właśnie tej, która dla mnie najlepsza jest.
I choć czasem najcenniejsze zabiera, chcę wierzyć, że …
to niemożliwe by dobry Bóg, mając do wyboru tak wiele dróg, nie wybrał właśnie tej, która dla mnie najlepsza jest”.
Z modlitwą +