Kilka dni temu umieściłem na blogu wpis. Pierwszy po długim czasie. W sumie zastanawiałem się, czy ktoś go przeczyta. Chociaż wiem, że na liście subskrybentów tego bloga jest obecnie 26 osób. A jeszcze ileś innych osób zagląda tu co jakiś czas. Jednakże potwierdzeniem czytania były reakcje ludzi. Przynajmniej kilka osób odezwało się do mnie, w kontekście tego wpisu. W większości starając się podnieść mnie na duchu.
Prawda jest trochę taka, że tekst tylko częściowo dotyczył mnie. Chociaż niewątpliwie także. Wiem, że niektórzy czytelnicy zwrócili uwagę na kwestię tego, że Mojżesz chciał umrzeć, a ja czasami chciałbym uciec. Od razu uspokajam. Na obecną chwilę nie chcę uciec ani od życia, ani od kapłaństwa. Jednakże rzeczywiście ilość narzekania różnych osób nieraz sięga zenitu i wtedy to mocno mnie przybija.
Asertywność daje spokój
W wakacje częściowo udało mi się od tego odciąć, co nie znaczy, że skutecznie. Ale już podjąłem różne decyzje o pewnych odcięciach w dłuższej perspektywie. Mam świadomość, że teraz pojawią się głosy, że jako ksiądz powinienem być niemalże na każde zawołanie, ale widzę, jak asertywność i spokój wewnętrzny pomaga w przeżywaniu mojego kapłaństwa, a także pomocy ludziom. Zauważam, że narzekanie ludzi zamiast prowadzić do pomocy im właśnie, nie tylko utrudnia im samym pomoc, ale jednocześnie zniechęca do pomagania innym.
Dostrzegłem, że kiedy udało mi się od pewnych spraw i męczących relacji trochę odciąć, to zacząłem odpoczywać, mimo tego, że większa część mojego urlopu jeszcze przede mną. Odczuwam, że odzyskuję „świeżość”, spontaniczność itp. Mam wrażenie, że chyba moja pomoc, rozmowy i modlitwy stają się bardziej skuteczne.
Różnorodność, spontaniczność
Także przeżywanie elementów wakacji jest jakieś bardziej radosne i spontaniczne, czego dawno mi brakowało. Zdecydowana większość wolnego czasu jest inna niż ostatnio. Zacznę od tego, że po kilku latach wyciągnąłem swój rower i nieraz nim jeżdżę. Któregoś dnia pojechałem (samochodem) kilkaset kilometrów do znajomych sióstr zakonnych. Inny przykład spontaniczności, to niespełna trzydniowy wyjazd do Medjugorie bez większego planowania. A to na pół dnia pojechałem w Góry Świętokrzyskie, w ciągu kilku godzin pokonując pieszo cały główny łańcuch gór jednym ciągiem. Przeszedłem od Świętej Katarzyny przez Łysicę, Święty Krzyż, aż po Nową Słupię. Będąc we Włoszech naszło mnie pojechać kilkaset kilometrów, by wejść na świętą górę Monte Lussari, gdzie kilka wieków temu objawiła się Matka Boża. Można by tak wymieniać i wymieniać. I zdecydowana większość z tych rzeczy nie była planowana więcej niż kilkadziesiąt godzin wcześniej. Czasami nawet w niespełna godzinę.
Pielgrzymka
W tym tygodniu była jeszcze jedna spontaniczna decyzja, która sprawiła mi wiele frajdy. Jeden dzień spędziłem na pielgrzymce. Poprzedniego wieczora pojawił mi się taki pomysł. Ale nie brałem go zbyt na poważnie. Tego jednak dnia obudziłem się z myślą, że może warto się dowiedzieć, gdzie jest moja grupa, co i jak. Odprawiłem w parafii Mszę św., w konfesjonale odbyłem godzinny dyżur i… niemalże zaraz ruszyłem samochodem ku pielgrzymce. Ponieważ istotne było, aby o właściwej porze „złapać” pielgrzymkę, musiałem w miarę wcześnie wyjechać. Jednakże uwzględniając Mszę św. i konfesjonał wiedziałem, że będę miał problem czasowy zjeść śniadanie. I wtedy mnie naszła myśl – jeśli jeden z księży sam z siebie zaproponuje mi zastąpienie mnie trochę czasu w konfesjonale, bym mógł zjeść śniadanie, to pojadę. W przeciwnym razie raczej nie. I co? Tak właśnie było. Wprawdzie nie pierwszy raz spotkałem się z taką propozycją, to jednak odebrałem to, jako dobry znak od Boga.
Dać się poprowadzić Bogu
Najciekawsze było jednak później. W trakcie jazdy zorientowałem się, że wyjeżdżając w pośpiechu i szybko się przebierając, nie zabrałem ze sobą ani pieniędzy, ani dokumentów… Ba… nawet i różaniec został w poprzednich spodniach. Zacząłem się zastanawiać, czy nie wrócić. Ale jestem przekonany, że wtedy już bym nie dojechał na pielgrzymi szlak. Pojechałem, zostawiłem przy jakimś postoju samochód, nie zastanawiając się, jak ja po niego wrócę. Zostawiłem to wszystko Panu Bogu i poszedłem.
Wiele radości mi to sprawiło. Nie wiem, czy komuś pomogłem, czy nie. Nikogo nawet nie wyspowiadałem. Na żywo tylko, bez przygotowania, powiedziałem jakąś konferencję. Ale ta radość ze spontaniczności, z tego pięknego poukładania dnia przez Boga, to było coś, czego potrzebuję. Szkoda, że w ciągu roku nie za bardzo się da coś takiego powtórzyć. I to nawet nie chodzi o to, że mogę przecież sobie robić długie spacery (w sumie i tak nieraz to robię). Ale chodzi o takie ponowne poczucie Bożego prowadzenia, układania pewnych sytuacji, propozycji innych ludzi. To naprawdę piękna sprawa. Do samochodu wieczorem podwiózł mnie młody mężczyzna, który przywiózł mamę na pielgrzymkę. Bóg się zajął transportem dla mnie.
Bóg się troszczy
Jeszcze chcę się podzielić pewną perełką. Gdy jechałem przez Chorwację do Medjugorie stanąłem w ogromnym korku. Straciliśmy z kolegą jakieś pół godziny. W tym 10 minut stania dokładnie w miejscu. A GPS pokazywał, że przed nami jeszcze przynajmniej kilkanaście minut korka. A mi zaczynało brakować sił. Powiedziałem „Panie Boże, zrób coś…”. I po chwili ruszyliśmy, nie zatrzymując się dalej. I te planowane kilkanaście minut korka po prostu przejechaliśmy. Dobry jest Bóg. I się troszczy o mnie, o nas.
Przez minione kilka tygodni tak jakoś wyszło, że spontanicznie modliłem się nad kilkunastoma osobami. I wiem, że też to iluś pomogło. Jedna z Sióstr, która ostatnio chodziła o lasce, po modlitwie stwierdziła, że laski już nie potrzebuje. Nie wiem, jak to było dalej, ale piękne to. Pan Bóg podpowiadał mi także o co zapytać, przez co prowadzić modlitwę. Na jednego człowieka położyłem ręce i dosłownie po kilku chwilach poczułem, że Bóg przychodzi z jakąś mocną łaską, a w oczach tego człowieka zobaczyłem obfite łzy jakiegoś oczyszczenia i uzdrowienia.
Dobry czas
Ogólnie dosyć dobry ten czas. Mimo pewnych wstępnych, niezbyt łatwych decyzji. (Ale o tym może niedługo napiszę). Mówcie co chcecie. Jeśli udaje mi się odciąć od osób, które w kółko narzekają, którym w kółko coś źle, to ja mogę naprawdę bardziej pomóc sobie i innym. Ja nie jestem zbawicielem świata. Jest nim Jezus. A jeśli ktoś narzeka na to, że nie jestem mu w stanie pomóc, to niech się nie dziwi, że mu nie pomogę. Przykazanie miłości bliźniego brzmi: „miłuj bliźniego, jak siebie samego”. Jeśli nie kocham siebie, jeśli nie powalczę o swój spokój duchowy i psychiczny, to nikomu nie pomogę. Jeśli nie znajdą się, jak pisałem ostatnio, Aaron i Chur, którzy wspierają, też będzie mi trudno. Cieszę się, że po tym ostatnim wpisie znalazło się kilka osób, które widać, że chcą mi pomóc, a nie tylko czekają na moją pomoc. I za to chwała Panu. A im wielkie dzięki.
Ale jeśli ktoś myśli, że teraz, jak mam trochę lepiej, to już mu na pewno pomogę, to niech uważa, bo może się pomylić :).