Nie… nie napiszę tutaj, że w trakcie dopiero co zakończonych wakacji skakałem na bungee. Nigdy tego nie robiłem. I chyba musiałbym oszaleć, by kiedyś skoczyć. Ale dziś mi przyszło do głowy pewne porównanie i chcę się nim podzielić.
Ci, którzy decydują się na skok na bungee, liczą niewątpliwe na różne, niezapomniane, doznania. Człowiek leci głową w dół, potem odbija się niewiele nad ziemią lub wodą i jest ciągnięty do góry. Jest w tym wszystkim pewne ryzyko – czy się urwie lina, czy nie, albo czy długość liny jest odpowiednio wymierzona i czy się nie uderzy głową w ziemię. Oczywiście za chwilę ileś osób się oburzy i stwierdzi, że to na pewno jest bezpieczne. Ja bym taki pewny nie był. Chociażby dlatego, że na ziemi nic nie jest doskonałe. A zatem i zabezpieczenie skoku doskonałe być nie może. I nie można być w 100% pewnym, że się nic nie stanie. Ba.. myślę, że gdyby tam nie było żadnego ryzyka, nie byłoby to takie atrakcyjne.
Ale można by się zastanowić, jak czuliby się pasjonaci bungee, gdyby zamiast skoku na sto kilkadziesiąt metrów, byliby spuszczani przez wiele minut bardzo powoli z głową w dół. Czyli zamiast „skoku” na bungee, było powolne „opuszczanie” na bungee. Pewno także miałoby to swój klimat, swoje ryzyko (sporo mniejsze), ale nie byłoby takie „fajne”, jakie mogłoby być.
Jaki to ma związek z wiarą? Pan Jezus zapowiadał, że przyszedł dać człowiekowi życie w obfitości. Życie takie w pewnym sensie możnaby porównać do skoku na bungee. Problemem jest jednak to, że wielu ludzi, zamiast traktować wiarę na poważnie, „na maksa”, próbują przeżyć ją w wersji „light”. I doświadczają czegoś, co przypomina wspomniane powolne „opuszczanie” na bungee. Może też fajne, tylko zupełnie bez sensu. I nie ma co się dziwić, że jeśli ktoś chciałby czegoś pięknego doświadczyć, woli sobie całkowicie sprawę wiary odpuścić, albo sprowadzić tylko do jakichś tradycyjnych „zaliczanych” praktyk.
Ktoś powie, że porównanie życia w obfitości, które jest przygotowane żyjącym wiarą i miłością Boga, do skoku na bungee jest bez sensu. Być może. Tym bardziej, że nie znam osobiście doświadczenia z bungee. Ale widząc nieraz ludzi z jaką radością idą skakać, albo się cieszą po skoku, estem pewien, że takiej radości by chcieli doświadczyć od Boga. Ale często jej nie doświadczają, bo po prostu nie chcą, lub nie próbują skoczyć bez żadnych wątpliwości w ręce kochającego Tatusia z nieba. Bardziej wierzą w bezpieczeństwo i radość z bungee, niż w miłość i opiekę Boga. A może warto podjąć ryzyko. Tylko w takim doświadczeniu nie ma co zakładać na siebie jakichś pasów bezpieczeństwa, hamulców i stawiania Bogu warunków, tylko pozwolić całkowicie Bogu działać, tak jak On chce.
„Obyś był zimny, albo gorący…” A jeśli jesteś letni, to chcę Cię wyrzygać, jak w oryginale mówi Pismo Święte.
No więc, nie wiem jak to nazwać…może…ZASKOCZENIE …na tytuł Księdza ostatniego postu…
Dawno temu ( lata 80 ubiegłego wieku)… wtedy zaistniał bungee jumping…i wtedy ja bardzo chciałam to zrobić…marzyłam o tym:) A obejrzany film, kiedy ona stoi na wysokim moście nad głęboką rzeką i… zjawia się on w ostatniej chwili i …razem skaczą…doskonale pamiętam…I nie chodzi o to, że Ona i On, ale o ten skok…tak przez chwilę po prostu…lecieć i…nie wiem czy tego bym nie zrobiła teraz, jakbym nagle znalazła się na tym moście z tego filmu 🙂 Może…dobrze, że to jest nierealne…
Jedno wiem na pewno…NIE CHCĘ , ŻEBY MOJA WIARA BYŁA LETNIA i wierzę bardzo mocno w to, że Pan Jezus się o to zatroszczy, żeby tak nie było Amen.
Szczęść Boże,
Nigdy na bungee nie skakałam a mam wrażenie, że moje życie w wierze to takie „niedoszłe bungee”. Nie pociągają mnie wcale sporty ekstremalne, co nie oznacza, że lubię grać w szachy z Panem Bogiem, ale coś w tym jest, że wolałabym być tak bezpiecznie spuszczana na linie z jakiegoś wiaduktu, niż np. skakać z samolotu z niepewnym spadochronem. Nawet obecna sytuacja, w której się znalazłam, potwierdza w pełni, że żadem Bartymeusz się we mnie nie narodził, więc do ślepoty jeszcze daleko. Bo najgorsze jest wiedzieć już całkiem sporo i bać się realizować tę wiedzę swoim życiem, doznawać pięknych uczuć na kursach i nie umieć zaświadczyć o Nim w życiu. Nasuwa mi się kolejne porównanie z życia wzięte. Czasami, kiedy wiozę synka w wózku w jakimś trudnym terenie, napotkane osoby zatrzymują się i powtarzają: „Takiemu to dobrze. Chciałabym żeby ktoś mnie tak teraz powiózł”. Mam wrażenie, że moja wiara jest właśnie na poziomie wózka. Fajnie by było, gdyby Pan Bóg zaoferował mi komfortowy, wygodny wózek, z głęboką budką, żeby nie padało i ciepłym kocykiem, bo jestem zmarzluchem. Mogłabym tak „uleżeć bezpiecznie” przez całą podróż mojego życia. Tylko pytanie: Czy coś bym zobaczyła? Pod folią przeciwdeszczową niewiele widać…
Pozdrawiam serdecznie
i być może powinnam zacząć od Bartymeusza…
@K Skoro masz małego synka, nie możesz mieć czasu na nic innego…wiem bo kiedyś też byłam matką małego synka. Nigdy nie porzuciłam modlitwy, bo bez niej to już zupełnie nie dałabym rady i myślę ( to jest wyłącznie moje zdanie) że WIARA na głębszym poziomie potrzebuje…czasu i emocji, a przy małym dziecku to jest bardzo trudne…tak mi się wydaje, że wręcz niemożliwe, bo cały czas i emocje poświęcasz dziecku, żeby czuło się kochane … i ..to jest właśnie Twoje powołanie….Bardzo często uczestniczę w Mszach św. z udziałem małych dzieci i ich rodziców…kiedyś mi to przeszkadzało…płacz dzieci i ich baraszkowanie przed ołtarzem…nie mogłam się skupić na modlitwie…Marna była ta moja modlitwa…teraz już wiem, kiedy nauczyłam się pokory…