Archiwum kategorii: Homilie

Uzdrowienie i uwolnienie jako proces

Często w rozmowach z ludźmi pojawia się ich wątpliwość co do skuteczności działania Boga. Dotyczy to różnych modlitw, a także nabożeństw, o uwolnienie i uzdrowienie. Wiele osób nie widzi efektów modlitw. A jeśli nawet są one zauważalne, to bywają chwilowe. Często też jest tak, że Jezus przychodzi z łaską uzdrowienia lub uwolnienia. Ale jeszcze wiele spraw i ran pozostaje w człowieku. Dlaczego tak się dzieje?
Bardzo kluczowym zdaniem w Ewangelii, dotyczącym uwolnienia jest „Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” (J 8,32). Niewątpliwie w tym zdaniu jest duża część odpowiedzi, jak doświadczyć wolności (w różnym sensie – także wolności od choroby). Śp. o. Rufus Pereira mówił kiedyś, że, aby uzdrowić kogoś, trzeba dokładnie poznać prawdę o przyczynach choroby. Zazwyczaj gdzieś jest jakiś korzeń zła, którego owocem jest choroba (bądź zniewolenie). I o. Rufus mówił, że jeśli znajdzie się przyczynę choroby, to wszelką chorobę można uzdrowić. Z drugiej strony niemalże nie da się uzdrowić choroby, nie znając jej przyczyny. Oczywiście piszę tu „niemalże”, bo dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Ale dla nas po ludzku potrzebna jest prawda o wszelkich przyczynach naszych problemów. Gdy znajdziemy te przyczyny, przebaczymy winowajcom (i często sobie, nieraz w pewnym sensie i Bogu), i oddamy to pod panowanie i działanie Jezusa, mamy dużą szansę na uzdrowienie.
Ale pojawia się pytanie, czemu często to nie wystarcza do uzdrowienia? Przyjrzyjmy się dłuższej wersji cytowanego przeze mnie fragmentu Ewangelii wg św. Jana: „Jeżeli będziesz trwać w nauce mojej, będziecie prawdziwie moimi uczniami i poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli.” (J 8,31-32). Widzimy tu pewne dodatkowe warunki potrzebne do poznania prawda, która to prowadzi do wolności. Trwać w nauce Jezusa. Trwać – tzn. w sposób trwały – stale. Aby trwać w nauce, to trzeba ją poznawać i ją wcielać w życie. A także mamy stawać się prawdziwymi uczniami Jezusa. Prawdziwy uczeń Jezusa, to nie tylko ten, kto słucha słów Nauczyciela, ale wciela je w życie. Głównym zadaniem ucznia Jezusa jest głoszenie Ewangelii: „Idźcie na cały świat i czyńcie uczniów ze wszystkich narodów”. Można powiedzieć, że prawdziwym uczniem Jezusa jest ten, który następnego ucznia do Jezusa przyprowadzi. 
Nie da się ukryć, że takie warunki do poznawania prawdy i wolności, są trudniejsze niż „tylko” (lub „aż”) szukanie prawdy. Ale należy stąd wyciągnąć wniosek, że mamy trwać w nauce Jezusa i głosić jego Ewangelię, potwierdzając Ją swoim świadectwem i przykładem życia, poprzez co pociągając innych ku Zbawicielowi. Tu ogromną pomocą, czy wręcz powinnością, jest zaangażowanie się w dzieła ewangelizacyjne Kościoła, najlepiej w jakiejś żywej ewangelizacyjnej wspólnocie.
Inną odpowiedź, pokazującą, że przyznanie się do prawdy nie musi od razu oznaczać całkowitej wolności i uzdrowienia, może dać zdanie z wczorajszej Ewangelii: „Jeszcze wiele mam wam do powiedzenia, ale teraz /jeszcze/ znieść nie możecie. Gdy zaś przyjdzie On, Duch Prawdy, doprowadzi was do całej prawdy” (J 16,12-13a). Jezus wyjaśnia, że, na obecną chwilę, nie każdy człowiek jest w stanie poznać całej prawdy o sobie. Byśmy mogli sobie z tą prawdą nie poradzić. Ona czasami wręcz potrafi zabić. Bóg odsłania nam prawdę o sobie tylko w takim zakresie, w jakim możemy ją przyjąć i wykorzystać ku dobru. Ale Jezus mówi o doprowadzaniu do prawdy dzięki Duchowi Świętemu. Z tego zdania wynika ważna rola Ducha Świętego. A także widać potrzebę procesu. „Doprowadzić” oznacza czynność rozłożoną w czasie. Podsumowując ten ostatni cytat można stwierdzić, że Jezus z troski przesiąkniętej miłością względem nas, na razie nie wszystko nam pokazuje, ale daje nam Ducha Świętego, który będzie nas prowadził (i doprowadzi) do całej prawdy. Do prawdy, która da wyzwolenie (i uzdrowienie). Ale oczywiście trzeba się na tego Ducha Świętego stale otwierać. I znów z pomocą przychodzi żywa, modląca się i zaangażowana wspólnota.
A co jeśli i to nie pomoże? Być może, będąc uczniem Jezusa, otwierając się na Ducha Świętego i wzrastając we wspólnocie, nie zostaniesz uzdrowiony z tego, co początkowo chciałeś. Ale Bóg pokaże Ci prawdę o co Jemu naprawdę chodzi. Zapewne doświadczysz Jego miłości i pokoju w sercu. I stwierdzisz (odkryjesz prawdę), że uzdrowienie według Twoich planów nie jest takie istotne, bo to, co Ci Bóg dał jest sporo lepsze i wspanialsze niż to mogłeś sobie nawet wymarzyć.
Czy warto zatem starać się o uzdrowienie? Oczywiście, że tak. Jezus chce Cię naprawdę uzdrowić. I wierzę, że uzdrowi Cię także z tego, co jest Twoim głównym zranieniem/zniewoleniem. Ale sporo ważniejsze jest, że poznasz Prawdziwą Miłość, dla której warto żyć. Zatem nie bój się wejść na drogę, którą Ci Jezus wskazuje. Nie bój się ogłosić Go jedynym Zbawicielem i Panem. Nie bój się stawać Jego uczniem i czynić kolejnych Jego uczniów. Nie bój się otworzyć na Ducha Świętego i zaangażować się we wspólnocie. Bo „doskonała miłość usuwa lęk” (1J 4,18). Zaufaj Panu, a nie będziesz żałować.

Olśniło mnie

Dziś mnie olśniło. Wprawdzie główną myśl tego, co tutaj napiszę już chyba kilka razy słyszałem, ale dopiero teraz trafiło do mnie, dlaczego przykład z dzisiejszej Ewangelii jest używany w kontekście Ewangelizacji.
Oczywiście na początku trzeba wyjaśnić, że odnoszę się do Przypowieści O Siewcy. Zawsze myślałem o tej przypowieści w kontekście odbioru Słowa Bożego. Zawsze ludziom mówiłem, że trzeba być żyzną glebą itp. Oczywiście to jak najbardziej prawda. Tyle tylko, że chyba za mało skupiałem się na kwestii samego obfitego plonu (trzydziestokrotnego, sześćdziesięciokrotnego, czy stukrotnego). Tak sobie myślałem – będziesz bardziej żyzną glebą, będziesz coraz świętszy. I to cały czas jest prawda. Prawdą też jest, że podchodzenie do wiary na sposób emocjonalny, brak właściwego środowiska do wzrostu oraz troski doczesne (np. praca, utrzymanie rodziny, inne zajęcia, zachowawcze podejście do zaangażowania w wiarę, a także np. skupienie na cielesności) utrudniają wydawanie plonu. 
To wszystko prawda i ileś z tych rzeczy wielokrotnie ludziom mówiłem. Ale dziś trafiła do mnie istota tego wszystkiego – mianowicie PLON. Jaki plon wydają ziarna zboża rzucone w glebę? Kolejne ziarna zboża. Jaki plon w takim razie powinno wydać ziarno Słowa rzucone w glebę naszego serca? Kolejne Słowa, rozrzucane wokół nas. Oczywiście wokół nas znowu będą ludzie o różnych sercach, o różnym przeżywaniu wiary, wychowani w różnych środowiskach, troszczących o sprawy przyziemne. Ale naszym zadaniem jest siać. A to, na ile ludzi się nawróci zależy przede wszystkim od Boga, ale także od tego, jakimi my jesteśmy glebami. 
Przypowieść o siewcy zatem nie skupia się tylko na naszej wierze, a na przekazywaniu Słowa Bożego innym. Dopiero wtedy można powiedzieć, że nasze serca są żyzną glebą, gdy dzięki naszej wierze i naszemu głoszeniu Ewangelii, inni nawrócą się do Boga. 
Powinno teraz pojawić się pytanie: Jak żyzną jesteś glebą? Ile osób dzięki Tobie się nawróciło? 30? 60? 100? A może jeszcze nikt? Może za bardzo troski codzienne zagłuszają w Tobie konieczność głoszenia Ewangelii? A może nie bierzesz na serio ostatnich słów Jezusa, które przed wniebowstąpieniem powiedział do wszystkich uczniów: „Idźcie i nawracajcie wszystkie narody” (dosłownie „idźcie i czyńcie uczniów spośród wszystkich narodów”)? Może nie wierzysz, że Jezus będzie Cię wspierał, rozwiązywał Twoje problemy i o wiele rzeczy się zatroszczy? Przecież powiedział: „jestem z wami przez wszystkie dni aż do skończenia świata”. Ewangelizacja, to zadanie każdego ucznia Chrystusa. Nie tylko mnie, jako księdza, ale także i Ciebie. Nie wypełniając tego zadania nawet trudno powiedzieć, że sami jesteśmy uczniami. Bo cóż to za uczeń, który nie wypełnia wezwania swojego nauczyciela… Zatem głośmy i wydawajmy plon… trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stukrotny. Głośmy Ewangelię, a Bóg te plony będzie pomagał nam wydawać.
W sumie tu mógłbym zakończyć. Ale kilka uwag do tego – w kontekście różnych podłoży z przypowieści:
Po pierwsze – wydanie plonu stukrotnego, nie musi oznaczać nawrócenia stu osób. Być może masz pomóc się nawrócić 3-4 osobom. A jak te kilka osób ogłosi Ewangelię następnym, a ci jeszcze następnym. To grono ludzi, w których ziarno słowa, które wyszło z Twoich ust, przyczyni się do nawrócenia blisko stu osób. W taki sposób ważne jest nie tylko, by kogoś ewangelizować, ale także uczyć innych ewangelizować oraz uczyć tych, co będą innych uczyć… 🙂
Po drugie – trzeba mieć świadomość, że nie wszystkie Twoje słowa, doprowadzą do nawrócenia człowieka. To nie tylko od Ciebie zależy. Przecież oni mają różne serca i różne podłoża gotowe przyjąć Ewangelię. Zazwyczaj, by się nawróciły te 3-4 osoby, potrzeba głosić Ewangelię sporo większej grupie ludzi.
Po trzecie – aby gleba była żyzna potrzeba wody. Aby nasze serca były żyzne potrzeba wody żywej – Ducha Świętego. Nie da się Ewangelizować tylko swoją mocą. Potrzeba mocnej współpracy z Duchem Świętym. A to jest możliwe tylko dzięki modlitwie, lekturze Słowa Bożego, sakramentom i czynom miłości.
Po czwarte – potrzebne jest właściwe środowisko, by szatan nas nie wyciągnął – potrzebna jest solidna Wspólnota ludzi, którzy nie tyle fajnie ze sobą żyją, co razem wspólnie ewangelizują – to jest bardzo ważne. Wspólnota, to nie koło wzajemnej adoracji, tylko grupa osób, która ma jasny cel (stawania się uczniami Chrystusa, czyli także czynienia uczniami innych) i go wspólnie realizuje.
Po piąte – ważne jest, by wiara nie sprowadzała się tylko do emocji i momentów, w których będzie mi się chciało. Wiara nasza musi być trwała i dojrzała. A skąd ją czerpać? Z tego, co tu powyżej napisałem. Ale należy pamiętać, że „wiara rodzi się z tego, co się słyszy”. Więc potrzeba samemu zagłębiać się w Słowo Boże, poznawać Je, wręcz studiować. Ważna jest stała formacja duchowa człowieka, życie sakramentalne, stawanie w prawdzie przed Panem i ludźmi. 
Na zakończenie jeszcze sformułowanie, które kiedyś usłyszałem, które brzmi paradoksalnie, wręcz śmiesznie, jest jednak bardzo trafne: „Wiara wtedy się mnoży, gdy się dzieli”. Tzn. wtedy wzrasta nasza wiara, gdy się nią dzielimy z innymi ludźmi. Wtedy dopiero stajemy się żyzną glebą, która wydaje ogromne owoce.

Małżeństwo i śmierć

Nie… wcale nie wracam do pisania postów. Nie wiem, czy i kiedy to się stanie. Ale tak mnie naszło, by dziś napisać. Bo pewna moja refleksja nad dzisiejszą Ewangelią mnie samego zaskoczyła. Początkowo zastanawiając się nad tym, co można by ludziom powiedzieć o dzisiejszej Ewangelii, nie wiedziałem o czym tu mówić. Jednakże Duch Święty, po krótkiej modlitwie, doprowadził mnie do ciekawych wniosków, którymi chcę się podzielić.
W dzisiejszej Ewangelii saduceusze przychodzą do Jezusa i dają przykład siedmiu braci, którzy umierali bezdzietnie, biorąc kolejno jedną kobietę za żonę. Pojawiło się pytanie, czyją żoną będzie ta kobieta po zmartwychwstaniu. Zaciekawiła mnie odpowiedź Jezusa. Część z niej brzmi: „w powstaniu z martwych, ani się żenić nie będą, ani za mąż wychodzić” (Łk 20,36b). Ale to oczywiście nie koniec, bo Jezus za chwilę tłumaczy (bo chyba tak należy rozumieć słowo „bowiem”) dlaczego nie będzie tych małżeństw: „Już bowiem umrzeć nie mogą” (Łk 20,37a). Co z tego wynika? Ludzie w niebie nie będą się żenić, ani za mąż wychodzić, bo nie mogą już umrzeć. A zatem nie można być w małżeństwie, kiedy nie można umrzeć. A dalej idąc za tą myślą – MAŁŻEŃSTWO JEST NIEROZŁĄCZNIE ZWIĄZANE Z UMIERANIEM. Nie można iść do małżeństwa (a tak naprawdę realizować jakiegokolwiek życiowego powołania), bez gotowości umierania. Człowiek w małżeństwie ma umierać (albo obumierać) dla współmałżonka. Czyli być gotowym każdego dnia tracić, czy wręcz wyniszczać siebie dla miłości.

Domyślam się, że już w tym momencie mógłbym usłyszeć głosy, że postradałem zmysły i mogą pojawić się pytania, czy w ogóle warto się żenić/wychodzić za mąż. Bo przecież tak się nie da, by stale umierać. I wydaje się po ludzku, że to zupełnie bez sensu. 
Ale ja bym tak szybko nie zakończył takiej refleksji nad Ewangelią, bo jednak mowa w niej jest o zmartwychwstaniu i o tym, że Bóg, jest Bogiem żyjących. To znaczy. Bóg daje życie. Poprzez sakramenty przechodzimy od śmierci do życia. Zatem myślę, że konkluzja powinna być taka. W małżeństwie (a w sumie w całym życiu) mamy być gotowi na stale obumieranie dla miłości, jednakże musimy także czerpać od Tego, który daje nam życie. I oto – można by tak stwierdzić, że sakrament małżeństwa jest sakramentem, który pomaga dla drugiej osoby umierać, a sakrament Eucharystii pomaga nam to życie odzyskać i nim żyć. 
Wiele małżeństw tego nie rozumie i wydaje się im, że wystarczy ślub kościelny, by wszystko w rodzinie było w porządku. Ale ten pseudo-porządek można by porównać do sytuacji, gdyby Jezus na krzyżu umarł i już więcej nie zmartwychwstał
Zatem moi drodzy. Żyjmy miłością – w małżeństwach, w rodzinach, w powołaniu życiowym, będąc gotowi na umieranie każdego dnia razem z Chrystusem. Jednakże nie trwajmy w tej śmierci, lecz dzięki sakramentom pokuty i pojednania oraz Eucharystii na nowo (prawie) każdego dnia powstawajmy z tej śmierci do życia w obfitości.

Homilia z 12.02.2006.

Dziś w Ewangelii słyszymy o oczyszczeniu trędowatego. Niby nic nadzwyczajnego – przecież prawie co tydzień słyszymy o cudach Pana Jezusa i o licznych uzdrowieniach. A jednak całość dzisiejszej liturgii słowa każe nam spojrzeć szerzej i przyjrzeć się opisanemu wydarzeniu. 
Obecnie trąd jest mało znaną chorobą. Wiemy, że trędowatymi zajmowała się błogosławiona Matka Teresa z Kalkuty, także ojciec Marian Żelazek, który kilka lat temu zgłoszony był do pokojowej Nagrody Nobla. Zapewne także dla wielu z nas choroba ta kojarzy się z tytułem filmu i powieści Heleny Mniszkówny. Warto jednak przyjrzeć się istocie prawdziwej choroby i konsekwencjami dla człowieka dotkniętego trądem. Była to szczególna choroba, która nie tylko powodowała cierpienia człowieka, ale przede wszystkim wyłączała go ze społeczeństwa. Pierwsze dzisiejsze czytanie pokazuje nam, jak Prawo przekazane ludziom przez Mojżesza nakazuje traktować osoby trędowate. Osoba dotknięta trądem miała mieszkać w odosobnieniu, chodzić w porwanych szatach, z potarganymi włosami i zasłoniętą brodą, powinna innych ostrzegać wołając o swojej nieczystości. Przepisy prawne dotyczące nieczystości wynikającej z kontaktu z trędowatymi były analogiczne jak w przypadku kontaktu z nieżywym człowiekiem. W ten sposób trędowaty stawał się dla społeczeństwa niemalże jak człowiek martwy. Dzisiejsze pierwsze czytanie mówi o tym, aby takie osoby przyprowadzać do kapłanów, którzy ustalali chorobę i związaną z nią nieczystość, a także po oczyszczeniu z trądu uznawali za czystego. Przepisy prawa ustalały odpowiednie ofiary dla Boga po oczyszczeniu. 
Znając problemy związane z życiem trędowatego, łatwiej zrozumieć dzisiejszą Ewangelię. Do Pana Jezusa podchodzi człowiek dotknięty trądem. Niewątpliwie musiał się w tym momencie narazić na spojrzenia otaczających Chrystusa ludzi. Wie, że nie powinien się zbliżać i uprzedzić o swojej obecności. A jednak łamie pewne stereotypy i podchodzi. Z wiarą wyznaje, że wie, iż Pan Jezus może go oczyścić. Tak też się staje. Chrystus zlitował się nad chorym. Ktoś mógłby zapytać, czy nie bał się stać nieczystym. Warto sobie przypomnieć, że według Jego słów, prawdziwa nieczystość wypływa nie z zewnątrz lecz z serca człowieka (por. Mk 7,14-23). Pan Jezus po uzdrowieniu zabrania człowiekowi rozgłaszania o dokonanym cudzie. Może dziwić, dlaczego nie chce rozgłosu. Otóż wprawdzie Pan Jezus czynił cuda, aby ukazać chwałę i moc Bożą, jednak nauczanie o Jego mocy dla większości ludzi miało pozostać tajemnicą aż do zmartwychwstania. Uzdrowiony człowiek nie wypełnił tej prośby. Zapewne nie było to zlekceważenie polecenia, ale podzielenie się wielką radością. Ten człowiek, który przed chwilą był niemalże jako wyłączony ze społeczeństwa martwy, staje się zdrowym, pełnowartościowym człowiekiem. Nie był w stanie zachować radości dla siebie. 
Sytuacja opisana w dzisiejszej Ewangelii w pewnym stopniu wielokrotnie pojawia się w naszym życiu. Każdy z nas ma jakieś problemy. Nieraz są one bardzo skryte, wewnętrzne, a bywają takie, o których każdy z zewnątrz wie, a których bardzo się wstydzimy. Problemem mogą być choroby, grzechy, kompleksy, ale także kłopoty finansowe, w pracy, w szkole, w domu. Z tymi problemami próbujemy walczyć w najróżniejszy sposób, ale głównie własnymi siłami. Często jednak uświadamiamy sobie, że stoimy przed problemem, którego nie sposób rozwiązać. W takim przypadku, albo się poddajemy i uciekamy w jakieś inne problemy, albo uświadamiamy sobie, że jest Ktoś, kto mógłby nam pomóc. Tym Kimś jest Bóg. Człowiek, który ma przynajmniej trochę wiary, zaczyna prosić Boga o pomoc. Często jednak w początkowym stadium jest to chęć wymuszenia na Bogu pomocy. Dopiero człowiek głębiej wierzący, albo taki, który bardziej doświadczył swojej bezradności i konieczności zdania się na Boże Miłosierdzie, zaczyna zgadzać się z Wolą Bożą i mówić do Boga „jeśli chcesz”. Te słowa, wypowiadane dziś w Ewangelii łączą ze sobą prośbę o uzdrowienie oraz otwartość na Wolę Ojca w niebie. To jest wzór modlitwy, która miła jest Bogu. Podobnie modlił się Pan Jezus w Ogrójcu: „Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!” (Łk 22,42). Gdy w taki sposób zanosimy modlitwy, gdy jesteśmy otwarci na Boże działanie i gotowi ze spokojem pogodzić się z Wolą Bożą, wówczas Pan Bóg odpowiada na nasze prośby. 
Po otrzymaniu daru od Boga – po naszym uzdrowieniu, nieraz pojawia się inny problem. Zachowujemy się, jakbyśmy niczego i nigdy nie doświadczyli. Brakuje naszej wdzięczności, przekonania o wyjątkowym działaniu Boga. Dodatkowo nawet w przypadku wewnętrznej wdzięczności boimy się tę wdzięczność okazywać publicznie. Rzadko kiedy opowiadamy o działaniu Pana Boga w naszym życiu. A trzeba sobie uświadomić, że to jest ogromnie ważne. Święty Paweł mówi w Liście do Rzymian: „Sercem przyjęta wiara prowadzi do usprawiedliwienia, a wyznawanie jej ustami – do zbawienia” (Rz 10,10). Nie da się oderwać wielkiej radości ze Zmartwychwstania Pana Jezusa i z Jego działania w naszym życiu od głoszenia tego otaczającym nas ludziom. Nie możemy wiary zostawiać tylko sobie samemu, ale trzeba nią się dzielić. 
Moi drodzy! Dzisiejsza Ewangelia, nazajutrz po Dniu Chorych, pokazuje jak powinna wyglądać nasza współpraca z Chrystusem, którego prosimy o uzdrowienie bądź inną pomoc. Potrzeba pokory, wzywania o pomoc, nieraz złamania pewnych stereotypów, ale przede wszystkim zgadzania się z Wolą Bożą. Ważne jest jednak, abyśmy potrafili za działanie Boga podziękować. Nasza wdzięczność nie może się ograniczać tylko do słów podziękowania, ale także do czynów – chociażby udziału w Mszy świętej lub pomocy innym – oraz do głoszenia innym ludziom o ogromnej mocy Boga i Jego działaniu w naszym życiu.

Homilia z 18.01.2009.

Pierwsze niedziele okresu zwykłego nawiązują w liturgii słowa do początku działalności Pana Jezusa. Syn Boży w tym czasie powoływał różnych ludzi na swoich uczniów i apostołów. Temat powołania, które zapewne jest najważniejszym zadaniem stawianym każdemu człowiekowi, jest bardzo rozległy. Każdy z nas jest powołany do świętości realizowanej w najróżniejszy sposób – czy to w małżeństwie, czy kapłaństwie lub zakonie, a nieraz na różnych odcinkach życia. Wśród wielu problemów dotyczących powołania, jeden z najważniejszych dotyczy rozeznania powołania, a później jego realizacji. Gdy zastanawiam się nad swoim wyborem drogi życiowej, dokonanym kilka lat temu, widzę wiele wspólnego z dzisiejszą liturgią słowa. 
Choć już w dzieciństwie myślałem o możliwości zostania księdzem, to jednak najważniejsze wydarzenia miały miejsce w trakcie trzeciego roku podjętych przeze mnie studiów informatycznych. W tamtym czasie zupełnie nie myślałem o możliwości pójścia drogą powołania kapłańskiego. Jak wszyscy młodzi ludzie borykałem się z wieloma problemami, szczególnie tymi, które dotyczą nas samych, naszej grzeszności, naszej łatwości ulegania pokusom. W naszej walce z grzesznością nie jesteśmy jednak pozostawieni sami sobie. Bóg daje nam jako przykład wielu świętych, jak choćby Maryja i święty Józef. Wielu ludziom zalecam modlitwę do tych wielkich świętych. Nie ma jednak większej pomocy niż łaska sakramentalna, którą Bóg daje nam w trakcie spowiedzi i Komunii św. Potrzebujemy również pomocy osób, które Pan Bóg stawia na naszej życiowej drodze – mówię tu między innymi o kapłanach, spowiednikach, którzy podobnie jak Jan Chrzciciel w dzisiejszej Ewangelii wskazują Zbawiciela, przedstawiając Go jako Baranka Bożego gładzącego wszelki grzech świata. Podobnie było i w przypadku mojego powołania. Poznałem księdza, który pomógł mi iść przez moje życie pełne problemów. Dzięki współpracy z nim, a także dzięki coraz bardziej regularnemu korzystaniu z sakramentów moje drogi zaczęły się prostować, a problemy odchodzić na dalszy plan. 
W trakcie mojego korzystania z posługi tamtego księdza pojawiła się jeszcze jedna ważna sprawa. Zostałem zachęcony, aby regularnie sięgać po Pismo Święte, czytać i zastanawiać się, co Bóg chce do mnie powiedzieć. Kilka miesięcy mojego ówczesnego życia zaczęło przypominać scenę z dzisiejszego pierwszego czytania. Za Samuelem niemalże powtarzałem słowa: „Mów, Panie, bo sługa Twój słucha” (1 Sm 3,9). Jednocześnie miałem szansę bliżej poznać Pana Jezusa i dowiedzieć się więcej o Nim – podobnie jak to było z apostołami w dzisiejszej Ewangelii. Ta lektura Pisma Świętego, wsłuchiwanie się w Słowo Boże połączone z regularnym korzystaniem z sakramentów, ze współpracą z kapłanem wskazującym drogę do Chrystusa, a jednocześnie otwartość i szczerość w wyznawaniu swej grzeszności na spowiedzi, pozwoliła otworzyć się na głos Boga i zwiększyć wrażliwość mojego serca. Dzięki temu wszystkiemu miałem szansę poznać prawdę, która, chociaż z trudem, ale wyzwala i prowadzi do wolności, a przez nią do Boga. Tamte kilka miesięcy mojego życia przygotowało serce na powracające z dzieciństwa myśli o kapłaństwie. W ciągu niespełna roku moje postrzeganie otaczającej rzeczywistości zmieniło się na tyle, że gdy ponownie usłyszałem wewnętrzne wezwanie Pana Jezusa „Pójdź za mną”, niemalże z dnia na dzień zostawiłem wszystko ze studiami włącznie, poszedłem za Mistrzem, aby łowić ludzi (por Łk 5,10) i podobnie jak apostołowie zostałem u Niego (por. J 1,39). 
Ktoś mógłby zapytać po co ja o tym wszystkim mówię, piszę… Przecież mało kto z nas zostanie kapłanem, a dodatkowo każde powołanie jest różne. To prawda. Ale zbieżność mojego powołania z tematyką dzisiejszej liturgii słowa pokazuje, że takie sprawy, jak wsłuchiwanie się w Słowo Boże, życie sakramentalne, walka z grzesznością i współpraca z ludźmi, którzy pokazują i prowadzą do Chrystusa, są bardzo ważne w rozeznaniu swojego powołania. I jeśli pragniemy nasze powołanie rozeznać i zrealizować, to nie powinno tych elementów w naszym życiu zabraknąć.