UWAGA. Ten post napisałem 20 czerwca 2013 roku. Nie opublikowałem. Ale ponieważ niedługo zapewne pojawi się kwestia kolejnych translokat, to dziś tamten tekst jednak upubliczniam – w kategoriach przygotowania do następnych dekretów mówiących o zmianach miejsca posługi kapłanów. Niech ten tekst pomoże zrozumieć czytelnikowi, jak trudną kwestią są zmiany parafii. Nie tylko dla parafian, ale i dla samych zainteresowanych. A jednocześnie czytając ten tekst można powiedzieć „chwała Panu” i uświadomić sobie, że mimo ludzkich oporów, Pan Bóg naprawdę działa.
Słyszałem kiedyś w kategoriach czarnego humoru żarcik, który chyba niezbyt dobrze świadczy o kapłanach. Mianowicie jeden z księży po przyjściu do parafii mówi do różnych znajomych, że nie warto się w tej parafii angażować, bo i tak prędzej, czy później z tej parafii odejdzie.
Powiem szczerze, że mnie wkurzyło takie sformułowanie. Przecież jako kapłani mamy dawać siebie całego. Mamy być jak Jezus, który mówił „bierzcie i jedzcie, to jest Ciało moje”. Jezus nic sobie nie zostawił, został całkowicie ogołocony i opuszczony.
Ale tak patrząc na obecne dni, gdy wiem, że w tej parafii zostanę jeszcze tylko dwa miesiące (wliczając w to urlop), to jednak pojawia się pytanie: a może nie warto było się tak angażować? Może, gdybym tyle serca w to nie wkładał, to by nie bolało odejście? Tak to jest, że gdy człowiek daje serce, to gdzieś w tym drugim (czy innych) kawałek siebie zostaje. To dotyczy tak małżeństwa, jak i kapłaństwa. I kiedy trzeba się rozstać, to czuję się, jakbym tracił kawałek siebie, swojego serca. Z jednej strony wiara mówi, że to wszystko ma sens i wiem, że tak trzeba, a z drugiej strony jakoś smutno.
Tym bardziej, że w tej parafii, przez minione 5 lat tyle się działo. Jezus wywrócił w tym czasie moje życie niemalże do góry nogami. I to nie rozwalił, ale wybudował inne – nowe, oparte na bliskiej z Nim relacji. Tutaj byłem świadkiem pierwszych fizycznych cudów, modlitw o uwolnienie, a nawet egzorcyzmów. Tutaj Bóg pomógł mi się zaakceptować i pokochać i bardziej uwierzyć w siebie i to, że to On mnie wybrał, powołał i postawił w tym miejscu. I chociaż, gdy tu przychodziłem, we mnie było sporo oporów, to jestem pewien, że to wszystko miało sens. To w trakcie bycia w tej parafii i otwierania się na Ducha Świętego poczęła się po modlitwach i urodziła długo oczekiwana moja bratanica i chrześnica Ania. A także w trakcie pobytu tutaj zmarła moja mama. A ludzie, którzy mnie otaczali (otaczają) stali mi się tak bliscy, jak rodzina, że gdzieś ból po stracie mamy nie był aż taki straszny. Tutaj też Bóg mnie nauczył dużego zaufania Jemu. I dlatego mam wewnętrzny pokój, że tam, gdzie mnie posyła, też będę potrzebny. A ci księża, którzy przyjdą do tej parafii po mnie, też przychodzą po coś.
Ale mimo mojej ufności i pokoju w sercu pojawiają się łzy i jakoś przykro. Bo to tak, jakby na całe życie człowiek rozstawał się ze swoim dzieckiem. Tak przez pokolenia w Kościele było i tak pewno będzie dalej. Przypomina mi się, jak św. Paweł rozstawał się z jedną ze swoich wspólnot, wiedząc, że jedzie do Rzymu po śmierć. Dużo też tam było płaczu, miłości i troski. I czuję, że tak też jest w moim przypadku.
Ale proszę Boga, aby te moje (nasze) łzy przemienił w radość. A to, co przez 5 minionych lat się tu dokonało, wydaje obfity plon w sercach – tak moim, jak i ludzi, których tu zostawiam. A niech dodatkiem pełnym nadziei będzie fakt, że przecież nie jadę do Rzymu na śmierć, ale do parafii oddalonej o dziesięć kilometrów. Zawsze można się spotkać i pocieszyć się i podzielić tym dobrem, które się dokonało i jak wierzę, nadal będzie.
Related
Komentarz chyba dłuższy niż mój post:). A przynajmniej porównywalnej długości. Powiem tak: Ten tekst sprzed roku, który tu umieściłem, uzmysławia mi pewną rzecz. W tym roku na pewno nie będzie tak źle z moim odchodzeniem, niż rok temu. Więc jest powód do radości. I chyba ogólnie troszkę może lepiej. Byle tylko więcej było sił. A z tym różnie.